poniedziałek, 24 grudnia 2012

Książkowe Święta

Chciałbym wszystkim Wam, moi Drodzy, życzyć ciepłych, rodzinnych i szczęśliwych Świąt. Mam nadzieję, że pod choinką znajdziecie przynajmniej tyle książek, ile pod swoją ułożyłem na potrzeby poniższego zdjęcia (dopuszczam życzenia sobie innych książek; )) Sobie też takiej choinki życzę, ale to może w przyszłym roku : )

Te Święta zawsze miały dla mnie wymiar przede wszystkim rodzinny. To czas spędzany szczęśliwie z najbliższymi, w cieple i poczuciu akceptacji.


Święta zawsze są też dla mnie lekko melancholijne - pokutuje gdzieś w podświadomości nakaz bycia szczęśliwym, różne wyobrażenia i oczekiwania. Czasami ciężko jest spełnić, dlatego najlepiej się od nich uwolnić.

No i to, co najbardziej w te Święta lubię - choinka : ) Mam słabość do wszystkiego, co się świeci i błyszczy. Nic na to nie poradzę : )





Jeszcze raz życzę Wam szczęścia - takiego, byście byli szczęśliwi : )


niedziela, 16 grudnia 2012

„Stosik” + omake, czyli: o książkach, kotach i obiektywach



W moim przypadku stosik, to pojęcie względne. Jak widzicie na załączonym zdjęciu formą toto stosika nie przypomina, a i geneza jest inna. Stosiki mają to do siebie, że powstają spontanicznie: dostajemy w tym samym czasie tyle książek, że nie wiemy już co robić ze szczęścia i tego przejawu dobrobytu : ) Tu mamy do czynienia z czymś innym.
Na tej półeczce lądują książki, za których czytanie z jakiegoś powodu się nie zabrałem. W każdej przesyłce z zamówieniami trafiała się ileś takich książek, aż po ostatnim zamówieniu wypełniły całą półkę. To sprawiło, że zacząłem się zastanawiać.

Bo zobaczcie, co my tu mamy:
- jest Cykl Barokowy Neala Stephensona, którego uszczknąłem dwa pierwsze tomy i choć uważam go za genialny, to jakoś nie mam ochoty na książki przygodowo-naukowo-historyczne.
- mamy niesamowitą Peanateme, tegoż samego autora. I znowu pomimo genialności książki nie mam ochoty na tak wymagającą lekturę.
- jest sporo książek z UW, ale znowu, zbyt ambitne to na obecnego mnie
- tak samo sprawa ma się z Droodem.
- Marina leży na półce już od blisko roku, i coś tak czuję, że sobie jeszcze poleży.
- a za Do światła i Pana lodowego ogrodu chyba wezmę się w pierwszej kolejności.

Jednym słowem, ciągnie mnie z nieznanych powodów do książek niewymagających, mało ambitnych, o czysto rozrywkowej zawartości. Kłopot w tym, że ostatnio zdradziłem książki z nowym obiektywem (Nikkorowską 85ką micro), co skutecznie ograniczyło moje zdolności do tworzenia nowych stosików. Na wiosnę mam dalsze plany nieksiążkowe, więc nieciekawie to wygląda. Dlatego na LC zrobiłem sobie półeczkę z książkami na wymianę, a i na blogu stworzyłem nową zakładkę. Jak ktoś znajdzie tam coś interesującego, to zachęcam do odezwania się : )

A skąd koty w tytule? A przez Alison, bo wrzuciła swoje mruczące szczęście na bloga : ) Nie mogłem przejść obok tego obojętnie więc poniżej macie jedno z moich mruczących cudów : ) Zdjęcie przez szybę, bo kociarstwo lubi wygrzewać się na parapetach : )

poniedziałek, 10 grudnia 2012

"Książę cierni" - Mark Lawrence



„Okrutny świat. Okrutny ja” – ten cytat najlepiej opisuje losy Jorga. I jeszcze jedno słowo: „zemsta”. Tak, krwawa, bardzo krwawa, zemsta, która potrafi nadać życiu sens. Bo trudno znaleźć sens życia, gdy w wieku dziewięciu lat obserwujesz jak gwałcą i mordują twoja matkę, a głowę młodszego brata rozwalają o przydrożny kamień. Czasami tylko takie uczucie potrafi utrzymać przy życiu w brutalnym średniowiecznym świecie. Świecie wypełnionym walkami o tron rozbitego imperium.

Przyznam szczerze, że mam nielichą zagwozdkę z tą książką. Pierwszy raz zdarzyło mi się, by jeden konkretny plus przyćmił skaczące do oczu minusy. Tym plusem jest niesamowicie sugestywna kreacja głównego bohatera, który jest zarazem narratorem powieści. To właśnie jego oczami śledzimy rzekę krwi, w którą przemienił ścieżkę swojego życia. Pomimo trzynastu lat na karku chłopak zrobił w ciągu kilku lat więcej złego niż niejedna kanalia, którą mieliśmy okazję spotkać na kartach innych powieści zrobiła przez całe życie. A, przepraszam, Jorg nie jest zły. Zło jest zbyt prostym i pustym konceptem. Jorg po prostu jest zdeterminowany, ma jasno określone cele, dąży do ich realizacji z przerażającą skutecznością i ma zamiar wygrać tą grę.
I wbrew temu wszystkiemu, tej rzece krwi i rewii okropieństw, polubiłem go i dałem się pochłonąć opowiadanej przez niego historii. Bo zostało to naprawdę niesamowicie opisane.

Ogólnie udali się autorowi bohaterowie. Jorg, towarzyszący mu Makin i Nubańczyk, i reszta bezwzględnej banda włóczącej się z nimi, palącej, gwałcącej i mordującej wszystko, co się rusza (w dowolnej kolejności). Nie było tam nikogo dobrego, a jednak wzbudzali we mnie jakieś dziwne pozytywne uczucia. W tej książce w ogóle nie było dobra, a zło wydawało się abstrakcją, choć mieliśmy je na wyciągnięcie ręki. Podejrzewam, że taki właśnie był znane nam z kart historii średniowiecze. Świat, do którego z nieznanych mi powodów tęskni tak wiele osób. Świat, w którym życie było tanie, a okropieństwa powszechne. Mało jest książek, które tak dobitnie to opisują, w plastyczny i realistyczny sposób.

A co z wadami, zapytacie? Jest ich kilka, ale… no właśnie, „ale”.
Fabuła jest prosta jak budowa cepa, jak autostrada stanowa, jak streszczenie Zmierzchu. Pomimo całkiem sporej objętości książki, można ją ująć w góra dwóch zdaniach. Praktycznie brak jest jakichkolwiek wątków pobocznych, a te główne w ogóle nie są rozbudowane. Do tego niektóre wątki są wsadzone jakby na siłę i poprowadzone w zatrważająco naiwny sposób. Tyczy się to głównie wątków związanych z tym, jaki jest przedstawione szersze otoczenie, kto za tym wszystkim stoi i jaka jest geneza świata. A geneza jest taka, którą szczerze w literaturze fantasy nie znoszę, ale nie będę jej opisywał - przekonacie się sami (ja przynajmniej pod koniec książki zgrzytałem już gość głośno zębami).
Tylko pomimo tego zgrzytania czytałem książkę z prawdziwą przyjemnością, bo jest niesamowicie napisana i już. Przynajmniej w moim odczuciu ma całkowicie zaburzone proporcje – większość, to sugestywny opis czynów i przemyśleń Jorga. A reszta, takie rzeczy jak świat i szersza fabuła, jest dosłownie tym przytłoczona. I, o dziwo, wychodzi to książce na zdrowie. Podejrzewam, że gdyby autor zabrał się za fabułę i wątki, a odpuściłby sobie ten niesamowity pierwszoosobowy styl, to wyszłaby nam z tego kolejna sztampowa powieść fantasy, o której zapomina się dwa dni po przeczytaniu. Nie odpuścił sobie, pociągnął to do granic i dzięki temu wyszła książka, którą bezwiednie rozpamiętuje się jeszcze długo po skończeniu lektury.

No i nie da się nie wspomnieć o okładce, która jest naprawdę dobra i doskonale oddaje klimat powieści.

Nie wiem, czy sięgnę po dalsze losy Jorga, bo przyznam, że zbudowanie drugiego tomu na tym samym schemacie co pierwszy, będzie kiepskim pomysłem, bo ten czar w końcu pryśnie, a materiału na coś innego autorowi ewidentnie brakuje. Pewnie sięgnę, na przekór sobie. I na przekór swoim zwyczajowym standardom oceny szczerze polecam zapoznanie się z „Księciem Cierni”.

 Książka przeczytana dzięki uprzejmości Tirindeth

niedziela, 9 grudnia 2012

"Nieświęte duchy" - Stacia Kane



Kiedyś było fajnie – jak kogoś zabiłeś, to miałeś pewność, że będzie leżał martwy tak ciałem, jak i duchem. I kawały o zmarłej teściowej można było spokojnie opowiadać nie bojąc się, że dusza bohaterki tychże kawałów dobierze się nam do skóry. Co było martwe, to było martwe do końca. Dobrze było, ale potem wzięło i się sfilcowało. Teraz duchy wróciły i próbując odgryźć ci tyłek. A przynajmniej te nieświęte, co uciekły z objęć Kościoła Prawdy. I przez takie właśnie duchy Chess – nasz mała wytatuowana ćpunka, znaczy się, wiedźma – ma sporo roboty uganiając się w postapokaliptycznym świecie za tym, co zwiało z miasta duchów.

Udał się autorce koncept świata, przyznam. Apokalips już trochę widzieliśmy, magicznych też, ale takiej z duchami w roli głównej to jeszcze chyba nie było. Niestety autorka zmarnowała ten zacny pomysł. Dlaczego? Już spieszę wytłumaczyć.
Ten świat jest pusty – taka wydmuszka. Pobieżnie szkic z masą plam, które aż proszą się o wypełnienie i tchnięcie w ten świat życia. Niestety, tego w „Nieściętych duchach” zabrakło, a to błąd, obok którego ciężko przejść mi spokojnie. Niby jest Kościół, a go prawie nie widać. Niby jest postapokalipsa, a znowu się jej nie czuje. Do tego opisywane miejsca wydawały mi się pływać w ciemnym morzu niebytu, jak gdyby poza nimi mało co więcej było. Szkoda, bo gdyby ten świat żył, był wypełniony szczegółami, miejscami i ludźmi, to odbiór książki mógłby być o niebo lepszy.

Łatwiej byłoby też, gdyby bohaterowie byli ciekawsi. Podobno Stacia Kane zdobyła uznanie, ale moim skromnym zdaniem sporo jej brakuje choćby do Patrici Briggs i Jeaniene Frost, o Illonie Andrews nie wspominając. Bo pani Stacia nie dość, że pomysły na bohaterów miała w większości nie za bardzo oryginalne, to jeszcze nie udało jej się tchnąć w tych bohaterów życia. A przecież nie było wiele postaci, nad którymi trzeba było się pochylić. Ledwie trzy ważniejsze i kilka z dalszego planu. Niestety, jak się nie umie, to i z jedną postacią trudno sobie poradzić i potem mamy bohaterów nieciekawych, mało realistycznych i po prostu nudnych.
Chess, która w zamyśle miała być postacią intrygującą i niecodzienną byłą po prostu postacią nieodpowiedzialną i irytującą niczym przysłowiowa blondynka (nie uchybiając niczym blondynkom). Narkotyki i tatuaże miały dodać jej uroku „krawędzi”, ale autora opisała to tak, jak gdyby mieszkaniec Afryki pisał o Antarktydzie. Terrible to taki ni pies, ni wydra i nie wiadomo w sumie, czego się po nim spodziewać, przez co trudno traktować go poważnie – ani nie straszny, ani pociągający, ani intrygujący. Lex miał chyba grać rolę „mrocznego amanta”, ale znowu brakło warsztatu, by go dobrze wykreować.
Tragicznie nie jest, ale mogło być o wiele lepiej. Już nawet Karen Chance udało się stworzyć bardziej wyraziste postacie (i o wiele głupsze, tak na marginesie).

I fabule też czegoś zabrakło. Cała afera nie trzymała w napięciu, a z perspektywy czasu wydaje się dość nijaka. Mam wrażenie, że autorka wymyśliła całkiem dobry szkic fabuły, ale nie wiedziała jak go wypełnić ciekawymi rzeczami. No i w mojej opinii duchy nie najlepiej nadawały się do tego bałaganu. Po prostu w tym przypadku były… zbyt niematerialne. Autorka próbowała być oryginalna, ale nie dość, że wyprzedził ją choćby w tym Mike Carey to na dodatek zrobił to o wiele lepiej, bo dobrze dobrał fabułę do tematyki i wcale nie silił się na same duchy, a dorzucił łaki, demony i insze paskudztwa.
Być może przez to właśnie zabrakło napięcia w książce. Całość, choć sprawnie opisana, mnie przynajmniej w żadnym napięciu nie trzymała, nie ciekawiło mnie specjalnie, co będzie dalej, jak Chess sobie poradzi i kto za tym wszystkim stoi. Może jakbym nie czytał wcześniej tony książek o podobnej konstrukcji, to moje podejście było by inne, ale przeczytałem na nieszczęście autorki.

Obiektywnie patrząc książka nie jest złą, nie jest nawet średnia, a jest całkiem udaną powieścią. Niemniej nie jest niczym nadzwyczajnym i całkiem łatwo mógłbym polecić od ręki z pięć lepszych tytułów urban fantasy.

wtorek, 2 października 2012

"Czas żyć, czas zabijać" - Miroslav Žamboch


Žamboch lubi bohaterów, którzy na stwierdzenie, że zabijanie przychodzi im równie łatwo jak oddychanie kręcą przecząco głową, bo przecież oddech potrafią wstrzymać na całkiem długo, czego już o zabijaniu powiedzieć nie mogą. Lubi ich i wpycha w większość swoich książek. Takie zniszczone życiem maszyny do zabijania. Czasami dodaje do tego ciekawy świat lub intrygę i wychodzą z tego naprawdę zacne książki. Jak przy tych zacnych książkach wyglądają przygody Bakly’a? Już nie tak różowo, ale za to dużo bardziej czerwono.

O fabule nie ma się co rozpisywać. A to z prostego faktu, że fabuły tu brakuje. Coś, co mogłoby być jej osią jest jedynie wspominane pobieżnie między jedną a drugą rzezią montowaną naprędce przez Bakly’a. Bo nasz bohater ma bardzo krótki temperament i zabijanie uważa zazwyczaj za najlepsze wyjście z sytuacji, a przynajmniej za najłatwiejsze. Zważywszy na jego siłę i sprawność udało mu się tą tezę obronić. Jeżeli nie wierzycie, że z każdej przygody da się wyjść zabijając prawie wszystkich, a wierzycie, że trzeba rozmawiać itp., to Bakly wyleczy Was z tych naiwnych przekonań. Nie przeczę, że sam w sobie jest postacią ciekawą: jest w miarę inteligentny, niesamowicie sprawny i naprawdę nieustraszony. Do tego jego motywacja wcale nie jest płytka. Nie nadaje się jednak na bohatera pierwszoplanowego. Jak już ten pierwszy plan mu się trafi, to autor powinien wesprzeć go ciekawą fabułą, tajemnicza przeszłością, zaskakującymi wątkami i nietuzinkowym światem. Udało się to w „Mrocznym Zbawicielu”, ale z jakiegoś powodu tu z tego zrezygnowano i dostaliśmy, co dostaliśmy.

Świat przedstawiony to świat przedstawiony bardzo pobieżnie. Ale nawet ten pobieżny wgląd pokazuje nam obraz przeciętny, znany dobrze z dziesiątek innych książek – świat zamrożony w epoce średniowiecza z niewielkim dodatkiem magii. Fabuły, jak wspomniałem, brak – książka została podzielona na luźno ze sobą powiązane opowiadania. Zdarzają się całkiem ciekawe i lekko zaskakujące jak „Pogoń za Czerwoną Gwiazdą”; większość jednak przypomina jedynie pretekst dany Bakly’owi do wyrżnięcia masy ludzi.

Jeżeli komuś sam Bakly i jego przenośna rzeźnia wystarczą, to szczerze polecam. Bądź co bądź Žamboch pisze dobrze, dlatego książkę czyta się szybko i sprawnie (choć sześćset stron o tym samym zakrawa na grafomanię). Jednak szukającym czegokolwiek więcej stanowczo odradzam. Jest sporo dobrej a mrocznej fantasy – choćby stareńkie przygody nieśmiertelnego Kane’a lub nowiutkie „Opowieści z meekhańskiego pogranicza”.

6/10 tak na zachętę.

niedziela, 25 marca 2012

"W pół drogi do grobu" - Jeaniene Frost

Czas na wilczego romansu z paranormal romance ciąg dalszy. Tym razem na horyzoncie pojawia się półżywa dziewczyna. I do tego ruda! Przez półżywą nie należy rozumieć, że przed chwilą brała udział w maratonie. Wprost przeciwnie. Po tatusiu, który był świeżo upieczonym wampirem i, jak się okazał "jeszcze był skuteczny", odziedziczyła kilka bonusowych genów czyniących z niej unikatowego mieszańca. W połączeniu z katolicko zaściankową rodzinką i sąsiadami zapewniło jej to traumatyczne dzieciństwo prowadzące do rozwinięcia patologicznych zachowań, jak co weekendowe polowania na wampiry w nocnych klubach. Nie, nasz rudzielec zdecydowanie nie jest normalny. Mamusia, pełna nienawiści i uprzedzeń do martwych facetów, ciągle ciosa jej na głowie kołki, które następnie każe wbijać w nierozsądnych krwiopijców. Nie ma to jak zrobić z córuchny przynętę i haczyk zarazem. Wszystko idzie dobrze, o ile takie życie można nazwać dobrym, do momentu, w którym Cat (tak nasze dzielne dziewczę każe się zwać) trafia na trochę starszego i bardziej rozsądnego wampira, który ma własne cele dalece wykraczające za cowieczorne znalezienie aorty z cyckami. Wraz z Bones'em - naszym nowym wampirzym nabytkiem - w życie Cat wkracza sporo zmian. Jak się okazuje, wampirze społeczeństwo jest całkiem rozbudowane, wampiry nie są wcale takie oczywiste, mają trochę tajemnic i zazwyczaj są dużo przebieglejsze od barowych pijawek, z którymi dotychczas Cat się zadawała. Nie są też wcale jednoznacznie złe. Ah, i są zabójczo przystojne. Naprawdę zabójczo.

Szczerze, to podszedłem do lektury spodziewając się powtórki z żałosnego "Dotyku ciemności". Gdyby nie kusząca perspektywa możliwości powyzłośliwiania się, to w ogóle bym się za to nie brał. No i co? No i nic : ) Ku mojemu zaskoczeniu i początkowej zgrozie ta książka okazała się naprawdę dobrą. Bliżej jej znacznie do cyklu o przygodach Kate Daniels (choć Bones'owi do Currana sporo brakuje) niż do „Dotyku”. Może piszę to przez kontrast ze wspomnianym "Dotykiem", ale przygody Cat są naprawdę sprawnie opisane, postacie wydają się realistyczne, akcja wciąga, a fabuła choć nie powala, to i nie straszy. Dużym plusem, przynajmniej dla mnie, są w miarę oldschoolowe wampiry. Mogą, co prawda, chodzić po słońcu, ale dziwnie lekko to przyjąłem - jakoś tam to pasowało i nie było to specjalnie mocno eksponowane. Całość to po prostu przygodowe urban fantasy z przewodnim wątkiem romantycznym (prawdopodobnie z tego powodu bardziej podobają mi się przygody Cate Daniels od przygód Catherine – Cat – Crawfield). Wątek romantyczny oraz konstrukcja postaci są tu typowo nakierowane na kobiece audytorium. Nie będę rozwodził się nad nimi, bo to nie dla mnie, ale podobały mi się, jako całość. Cat zachowywała się na tyle rozsądnie, bym nie zgrzytał zębami, a czasami nawet na tyle rozsądnie, bym pokiwał z uznaniem głową – jako główna bohaterka wypadła naprawdę dobrze. Bones’a trudniej mi ocenić – wydaje się dość schematyczną postacią zmontowaną typowo pod publikę, ale taka przecież jest idea tej książki. Niemniej i jego w miarę polubiłem, choć nie mogę uznać go za postać ciekawą. Reszta postaci jest mocno trzecioplanowa, ale dobrze spełnia swoje role.
Jak wspominałem wcześniej, książka jest napisana dobrze. Tak dialogi, jak i opisy oraz opisy walk, których jest całkiem sporo. Swoją drogą zastanawia mnie jedno – to drugi paranormal romance, jaki przeczytałem i w obu tak sceny erotyczne, jak i sceny okrucieństwa, są mocno wyeksponowane. To pierwsze jest zrozumiałe, ale to drugie mnie trochę zaskoczyło.

Książka zaciekawiła mnie na tyle, bym zabrał się za kolejne tomy (i bawił się nawet lepiej, niż przy pierwszym). W kategorii rozrywki mocne 7/10

poniedziałek, 27 lutego 2012

"Dotyk Ciemności" - Karen Chance

Są talenty i talenty. Dzięki tym pierwszym zarabiasz grubą kasę, a dzięki tym drugim występujesz w takich programach jak "Mam talent" i modlisz się, by ktoś cię dostrzegł. Jest jednak jeszcze jeden rodzaj talentu. Teoretycznie możesz zarabiać dzięki niemu kupę kasy, a praktycznie to modlisz się, by nikt tego talentu nie zauważył i nie próbował go wykorzystać.
Cassie ma właśnie ten trzeci rodzaj talentu i strasznie przechlapane w życiu. Jej zdolności pozwalają jej na przewidywanie przyszłości i komunikowanie się z duchami. I wszystko byłoby fajnie, gdyby o jej talentach nie dowiedziały się nieodpowiednie osoby. Martwe osoby, by uściślić. A gdybyśmy chcieli być jeszcze bardziej szczegółowi to dodalibyśmy, że te osoby mają kły i piją krew.

Chyba nie ma nic gorszego od wampira o naturze gangstera, o czym Cassie przekonała się tracąc w dzieciństwie rodziców i wolność, a teraz, już jako dorosła osoba, uciekając i knując zemstę. I żeby to wszystko było tylko tak skomplikowane, ale gdzie tam. Cassie zostaje wciągnięta w konflikt, w którym biorą udział siły, których istnienia nawet nie podejrzewała. Siebie samą też o kilka rzeczy nie podejrzewała.

Dobra, żarty na bok - mało nie umarłem przy tej książce. Już na samym początku zdrowo dostałem w kość od narracji, bo narratorką jest Cassie, która ma w głowie istny chaos i ja, jako czytelnik, przez ten chaos musiałem przedzierać się, by jakkolwiek ogarnąć sytuację. Większość tekstu to nudnie napisane i często powtarzające się przemyślenia głównej bohaterki, która, tak między nami, pół mózgu zamieniła na brak odpowiedzialności i wyobraźni. Niestety, nie jest sama - reszta bohaterów dzielnie depcze jej po piętach. Szczególnie problem ten dotyka magów (Pritkin), ale i wampiry mają w tej kategorii godnego siebie reprezentanta (Tomas). Ogólnie wszyscy zachowują się jak na jakiś prochach. Czytając opisy tego, co robią bohaterowie miałem wrażenia jak z jakiejś bardzo słabej i bardzo egzaltowanej sztuki teatralnej, z podziałem na role tak mocnym, że gdy ktoś odgrywał swoją kwestię to świat zamierał i czekał, aż ten skończy. Autorka musiała pisać to, co jej akurat do głowy przychodziło i robić to naprawdę szybko, bo nie wygląda, by miała czas zastanowić się porządnie nad zachowaniem postaci. Podejrzewam, że liczyła się tylko Cassie, a reszta bohaterów fruwała jak wiatr głównego wątku zawiał. A że wiał halny… No i totalnie żadnego z bohaterów nie polubiłem, a nawet nie udało mi się ich porządnie poznać. Cassie była nudna i heroicznie głupia, Tomas to taki latynoski macho z połową mózgu i wielkim ego (ubiera się na czarno), Pritkina magowie powinni zamknąć w klatce i wyrzucić klucze zamiast wysyłać na misje, a Luis nosi rapier i wtrąca francuskie zwroty w każdym zdaniu. Był jeszcze Mircea – jego polubiłem, ale nie pamiętam, za co.

Gubiłem się przy tym, czasami totalnie, w sytuacji. Opisy były bardzo słabe. Większości tekstu to przemyślenia Cassie z wepchanymi między nie na odwał skrawkami opisów wydarzeń. Czasami musiałem sobie odpuszczać wyobrażenie otoczenia i akcji. Zostawało jedynie skupiać się na bohaterach i lichych dialogach, których zresztą było mało. Osobne zdanie należy się dla opisów walk - były tak chaotyczne i głupie, że miejscami byłem w ciężkim szoku (jeden z bohaterów, w zamkniętym pomieszczeniu, rzucił się na kogoś z… granatem w dłoni…)

Za to wiem jak autorka stworzyła świat przedstawiony - zaprosiła dwie przyjaciółki i kilka butelek Malibu (sami tak z kumplami robiliśmy, ale stosowaliśmy wódkę). Dziewczyny uwaliły się przykładnie, a następnie przerzucały pomysłami, co też tu jeszcze umieścić w świecie, żeby fajniej było. Ciekawi mnie, która tam biedna o satyrach marzyła.
To było tak przepakowane „cool” rzeczami, że w połowie książki przestałem doszukiwać się w tym wszystkich choćby skrawka wewnętrznej spójności i sensu. Rzeczy były, bo były. Ktoś coś robił, bo mógł. Dlaczego? A kogo to obchodzi. A zdarzenia działy się...

Najmocniejszą stroną książki była fabuła, która choć naiwna, to jednak zaciekawiła mnie na tyle, by jakoś dobrnąć do końca. Choć między bogiem a prawdą, to głównie ciekawiło mnie, co też tam jeszcze autorka wymyśliła.

Szczerze, to nie wiem, komu to polecić. Przyjaciółka, której ten tytuł zgarnąłem z półki zanim zdążyła go napocząć, właśnie go czyta i chyba nie dobrnie do końca.

środa, 22 lutego 2012

Opowiadanie (fragment) + omake



       Deser na początek : ) Fragment, który wrzuciłem poniżej, nie jest z mojego najnowszego opowiadania. To, co widzicie, powstało w styczniu. Pomysł napadł mnie podczas spaceru w deszczu i już mnie nie puścił. Wieczorem, następnego dnia, opowiadanie było gotowe. Nie jest zbytnio dopracowane, ale jest moje : ) Dwadzieścia siedem stron teksu, z czego na próbkę dostajecie sześć. Narracja pierwszoosobowa z lekką nutą niesamowitości i jeszcze lżejszą oniryzmu. Mam nadzieję, że się spodoba : ) A jak się spodoba, to całość mogę podesłać na maila w pdf'ie.

       A jak miewa się aktualnie pisane opowiadanie? A dobrze. Od ostatniej notki przybyło go trzydzieści pięć stron i codziennie przybywa kilka następnych. Jak na złość najlepiej pisze mi się w pracy. Klepię wtedy przy byle okazji na telefonie (mam taki z klawiaturką). Akurat pracę mam taką, że mózg musi mi działać na najwyższych obrotach więc i pomysły wtedy wpadają najlepsze : ) Nie wiem kiedy skończę, ale wdrożyłem się już na tyle, by sobie nawet podczytywać Wir w przerwach. Całkiem możliwe, że jakaś recenzja też niedługo tu zagości : )
     
A na razie łapcie fragment tego starszego opowiadania. Tytułu brak - żaden nie przychodzi mi do głowy. I zdjęcie mojej ulubionej koci, coby buro było ; )





***


       Trzask zamykanych drzwi taksówki zagłuszył ulewę tylko na sekundę i na powrót oddał jej panowanie nad dźwiękiem zalewającym świat. Stałem tak na chodniku, wśród spadających kropel deszczu i szumu. Nie postawiłem nawet kołnierza płaszcza. Przycisnąłem tylko mocniej ukrytą pod nim paczkę, odruchowo chroniąc ją przed wszystkim. Stojąc tak przed starą dwupiętrową kamienicą zdałem sobie sprawę, że wcale nie chcę pokazywać komukolwiek tej książki, nie chcę w ogóle wypuszczać jej z dłoni. Gdy kuriozalność tych uczuć w końcu do mnie dotarła wyrwałem się z tego dziwnego czaru trzymającego mnie w swoich szponach i w deszczu. Wzdrygnąłem się od zimna, poprawiłem pasek starej podróżnej torby ze skóry przewieszonej przez ramię i pobiegłem szybko do budynku, do ogromnych drzwi. Wyjąłem z kieszeni płaszcza pęk ciężkich, mokrych kluczy. Deszcz rościł sobie prawo do wszystkiego, chyba nawet do mojej duszy. Miałem już serdecznie dosyć tej dziwnej zimy, choć doświadczałem ją dopiero od godziny. Przekręciłem w zamku klucz, który był starszy od mnie chyba o pół wieku. Zamek szczęknął niechętnie, a drzwi poddały się naciskowi ręki z podobnym oporem. To miejsce wcale nas nie chce – przemknęło mi przez myśl. Żachnąłem się – jakby miejsca mogły kogoś w ogóle chcieć. Zawsze wyśmiewałem historie o domach, które zachowywały swój charakter i nie poddawały się nowym właścicielom. Jak budynek może mieć swój charakter? Książki, to już inna historia – pomyślałem zagłębiając się w mrok ogromnej klatki schodowej, docierając do widocznych w bladym świetle żarówki pierwszych stopni prowadzących na piętro. Zatrzymałem się i powiodłem wzrokiem po schodach. Każdy stopień należał do książek. Setki, w nierównych stosikach, często niepozwalających przejść, pięły się niknąc w ciemnościach półpiętra. Miałem wrażenie, że mnie obserwują. Zupełnie jak koty. Biło od nich to dziwne skupienie, które czuje się w obecności mruczącego rodu. Kot nie musi na nas patrzeć byśmy wiedzieli, że jest nas świadomy. Opuściłem spojrzenie i głowę, pocierając palcami piekące oczy. Jestem przemęczony. Byłem w podróży od miesiąca i w jej trakcie często noce były bezsenne, wypełnione szelestem kartek. Było warto - pomyślałem rozpinając płaszcz i wyjmując spod niego paczkę. Odstawiłem na chwilę torbę i zdjąłem mokre ubranie przewieszając je przez ramię od strony poręczy, by kapiąca z niego woda nie spadała na leżące na schodach książki. Paczkę trzymałem w lewej dłoni. Złapałem za torbę i powoli, jakby z ociąganiem zacząłem iść. Do ulewy dołączyły błyskawice. Burza w zimę? Ledwo tląca się żarówka zgasła nagle. Sekunda ciemności, ale to wystarczyło bym o mało nie potknął się o stosik książek, który nagle wyrósł przed mną niewiadomo skąd. Zatrzymałem się zdziwiony i lekko wystraszony. Stosik stał jakby zagradzając drogę, dając do zrozumienia, że nie jestem tu mile widzianym gościem, że nie wracam do domu. Obszedłem go ostrożnie przyglądając się tytułom, których nie znałem. Podczas mojej nieobecności Ula zdobyła bardzo dużo książek. W większości nie były wiele warte, ale na razie nie mamy aż takich znajomości i wiedzy, by zajmować się jedynie „białymi krukami”. Trzeba przecież z czegoś żyć. Ścisnąłem mocniej paczkę – takie okazje nie trafiają się często, ale ta akurat nie była na sprzedaż.
      Półpiętro wyglądało jak biblioteczka. Brakowało tu tylko stoliczka z krzesełkiem i lampki. Książki pięły się w górę po półkach podniszczonych regałów zasłaniających nawet okno. Skręciłem w prawo i szedłem dalej docierając w końcu do szczytu schodów. Wejście do mieszkania wyglądało jeszcze bardziej niesamowicie. Tu też stały regały w półmroku zdające się otaczać mnie ze wszystkich stron. Nie wiedziałem jak to możliwe, by zagubić się choćby na sekundę mając drzwi do mieszkania po lewej stronie, prawie na wyciągnięcie ręki, ale udało mi się. Książki pochłonęły moją uwagę i gdy podszedłem do regałów przez moment nie wiedziałem, gdzie się znajduje i minęła chwila zanim zorientował się, po której stronie były drzwi. Regały skróciły się jakby niechętnie, klatka schodowa zmniejszyła, a drzwi przybliżyły. Podszedłem do nich niepewny czy są prawdziwe. Ostrożnie dotknąłem klamki. Nie były zamknięte, skrzypiąc cicho wpuściły mnie do swojego świata.
      - Kochanie, jestem w domu! – zawołałem, by nie zaskoczyć Uli, która siedząc wśród książek dałaby się zaskoczyć nawet orkiestrze dętej. Wysłałem jej sms’a z lotniska, ale znając ją nie przeczytała go.
      Długi korytarz tonął w mroku. Łazienka była zaraz po lewej stronie. Wszedłem do niej i powiesiłem płaszcz nad wanną. Wytarłem głowę ręcznikiem przeglądając się w lustrze. Kurz książek zdaje się na stałe zagościł w moich krótkich ciemnych włosach. Ula tylko uśmiechała się, gdy pytałem ją nieśmiało, co o tym myśli. Żyjemy w przeszłości, kochanie – mówiła wtedy - nic dziwnego, że nas naznacza.
      Wyszedłem z łazienki wsłuchując się w ciszę mieszkania, wodząc palcami po mijanych regałach stojących na każdej wolnej ścianie korytarza. Spod drzwi na jego końcu sączyło się delikatne światło. Zaglądnąłem jednak najpierw do sypialni szukając wolnego miejsca, by postawić torbę. Książki zawładnęły nawet łóżkiem. Dokładnie, to moją połową – uśmiechnąłem się. Następnie przebrałem się i uporządkowałem je trochę.
      Każdą z przekładanych książek obracałem w dłoniach, wodziłem palcami po ich okładkach i grzbietach, sprawdzałem stan papieru. To był odruch i nie chciałem się go wyzbywać. Uwielbiałem kontakt ze starym papierem, jego fakturą, zapachem, szelestem. Minęło dobre trzydzieści minut, zanim dobrałem się do swojej szafki z ubraniami. Przez moment pomyślałem, że nie ma tu dla mnie miejsca, ale zbyłem tą myśl uśmiechem. Ula zawsze żyła w więcej niż jednym świecie na raz i gdy realność znikała na chwilę ten drugi świat natychmiast zawłaszczał ją całą. Nie bez obawy zaglądnąłem do kuchni. Czasami potrafiła nie jeść nawet przez dwa dni i patrzyła na mnie ze szczerym zdziwieniem, gdy jej o tym mówiłem. Na początku obawiałem się, że może reagować rozdrażnieniem, ale nie zdarzyło się jeszcze, by nie dała oderwać się od książek i zaprosić na obiad lub przekąski, które przygotowałem. Przypomniałem sobie ten cichy uśmiech, który potrafił wyrazić więcej niż słowa. Stęskniłem się zanim. Tak bardzo chciałem go znowu zobaczyć.
      Lodówka była podejrzanie pełna, tak samo zamrażalnik. Stwierdziłem to z lekkim zdziwieniem. Oznaczało to, że zjadła wszystko, co zostawiłem i nawet sama wybrała się do sklepu. Trudno było w to uwierzyć. Przyglądnąłem się dokładnie wnętrzu zauważając dwie butelki uwielbianego przez Ankę Guinnesa. Jak dobrze mieć przyjaciół, którzy zaopiekują się domem i domownikami pod naszą nieobecność.
      Zaglądnąłem w końcu do pokoju, spod którego drzwi witało mnie światło. To nasza pracownia. Pierwsze pomieszczenie w kamienicy, które zostało zawładnięte przez książki. Pierwszy przyczółek ich inwazji na pozostałe pokoje. Otwierając drzwi musiałem pchnąć je mocniej. Podłogą też zawładnęły.
      Ula siedziała przy laptopie podpierając brodę na złożonych dłoniach opartych o kolana, wpatrując się w ekran, na którym był projekt jakiegoś wnętrza, nierozpoznawalny z tej odległości. Laptop stał na starym, masywnym i straszliwie zagraconym biurku z ciemnego drewna. Na całe oświetlenie składała się mała lampka o ciepłym świetle, które wydobywało z pokoju szczegóły setek książek, nadawało życie dziesiątkom regałów, dwóm fotelom, kubkowi z kawą i naszej kotce wylegującej się na prawie niewidocznym stąd parapecie pojawiającym się wyraźnie od czasu do czasu w świetle burzy rozszalałej już na dobre za oknem. Zdałem sobie sprawę, że burza towarzyszyła mi od Barcelony, spotkała mnie w Monachium i teraz w Krakowie. Kotka niespodziewanie otworzyła szeroko oczy - dwa szmaragdowe klejnoty.
      Zatrzymałem się na chwilę przyglądając drobnej sylwetce Uli, jej ciepło-brązowym półdługim lekko nastroszonym włosom, w których gościły cieniutkie warkoczyki związane czerwonymi nitkami. Siedziała po turecku na naszym ulubionym fotelu, otulona kolorowym ręcznie robionym pledem. Puknąłem lekko we framugę. Obróciła się, by obdarzyć mnie zielonym spojrzeniem, w którym początkowe zaskoczenie ustąpiło miejsca iskierkom radości. Jak zwykle nie powiedziała ani słowa, ale to spojrzenie mówiło wszystko. Posłuchałem go podchodząc i przytulając ją, opierając brodę o jej ramię i wpatrując się w ekran. Projekt naszego marzenia. Nasz antykwariat.
      Wtuliłem się w jej włosy chłonąc ich zapach, a potem ugryzłem delikatnie w ucho. Odwróciła się ze śmiechem i pocałowała mnie czule. Po chwili, jakby przypominając sobie o tym, co chciała mi pokazać oderwała usta od moich ust i obdarzyła radością spojrzenia pełnego akceptacji, tęsknoty i tysiąca innych uczuć.
      Przyglądnąłem się w końcu planowi, który tak dobrze znałem. Pomieszczenie z parteru. Jeszcze przed wyjazdem otrzymaliśmy pozwolenie na wyburzenie ścianek działowych i połączenie kilku pomieszczeń, tworząc nowe, spełniające nasze oczekiwania. Było idealne i Ula idealnie je zaprojektowała.
      - Ładnie ci wyszło – stwierdziłem z podziwem.
      - Anka przyniosła jakiś program do projektowania wnętrz. Jest tak prosty, że nawet Ty będziesz potrafił posługiwać się nim.
      Stęskniłem się nawet za tą delikatną i ciepłą kpiną, która nigdy nie miała w sobie choćby odrobiny jadu. Poza tym rzeczywiście z techniką byłem na bakier. Książki nie potrzebują techniki.
      Powiodłem wzrokiem po liniach ścian, regałów i stolików.
      - Hmmm – coś mi wpadło do głowy i obracałem bezwiednie tą myśl. Stanęło mi nagle przed oczami dziwne wnętrze, pełne obcych regałów i obcej geometrii. Wyciągnąłem lewą dłoń nad jej ramieniem zatrzymując czubek palca tuż przed ekranem. – A gdyby tak przestawić ten tu, a ten tu. Przepchnąć je trochę…
      Wodziłem palcem po ekranie i w pewnym momencie ogarnęła nas ciemność. Ścisnąłem odruchowo mocniej drugą ręką ramię Uli. Ta burza działała mi na nerwy coraz bardziej. Po chwili żarówka rozbłysła na nowo, tak samo ekran laptopa.
      - Dziwne – skonsternowała bez złości Ula.
      - Burza w zimę – potwierdziłem. – W ogóle ta zima jest dziwna.
      - Nie to miałam na myśli – wiedziała, że niektóre rzeczy trzeba mi tłumaczyć łopatologicznie. – Laptop ma baterię. Przerwy w napięciu nie powinny go wyłączać.
      Tak, to cały ja. Moja dusza urodziła się sto lat temu.
      - Jadłaś coś dziś? – zmieniłem temat.
      - Och! – taka odpowiedź mi wystarczyła.
      - Zmiataj do kuchni – pocałowałem ją. – Zaraz do ciebie dołączę, tylko sprawdzę maile.
      Wstała zabierając kubek z niedopitą kawą.
      - Też chcesz jakieś kanapki?
      - Tak – odparłem – i tą mieszankę zielonej herbaty, jeżeli jeszcze jest.
      - Oki – jej śmiech jeszcze przez chwilę znaczył miejsce, w którym stała. Czasami miałem wrażenie, że jest jakimś wcieleniem kota z Cheshire.
      Siadłem na zwolnionym fotelu, jeszcze ciepłym od jej ciała. Zanim zdążyłem uruchomić przeglądarkę automatycznie odpalił się program do projektowania wnętrz. Korzystając ze sposobności uruchomiłem z historii ostatnio używany plik. Zdziwiłem się. Choć wnętrze było zdecydowanie to samo, to rozkład regałów był trochę inny. Przypominał to, jak ja go widziałem. Zupełnie jakby dotyk mojego palca i myśli zmienił plan. Przypatrywałem się zafascynowany. Ciągle jednak czegoś zdawało się tam brakować. Nie byłem jednak w stanie powiedzieć, czego.

      Dotyk ciepłego kubka wyrwał mnie z zamyślenia. Zazwyczaj to Ula była tą zaskakiwaną osobą. Obdarzyła mnie przekornym uśmiechem czytającej mi w myślach, a potem objęła wyciągając przed siebie obie dłonie i stawiając na biurku dwa kubki parujące aromatem świeżej kawy. Ekspres to był jednak strzał w dziesiątkę.
      - Mówiłam, że prosty program? – powiedziała obchodząc fotel i siadając mi na kolanach. Przyglądnęła się uważniej planowi. – Naniosłeś te zmiany, o których mówiłeś? Rzeczywiście ładnie.
      Spojrzałem na nią zdziwiony.
      - Nie zdążyłem niczego nanieść – powiedziałem. – Otworzyłem tylko plik, na którym pracowałaś.
      Patrzyła ze zdziwieniem to na mnie to na laptop. Nie wątpiła w to, co powiedziałem. Nigdy nie podważała moich słów.
      - Nieważne – machnąłem ręką.
      Wziąłem z biurka położoną tam uprzednio paczkę i podałem jej nic nie mówiąc, uśmiechając się jedynie tajemniczo.
      Rozpakowała ją zerkając na mnie z pytającym uśmiechem, by po chwili otworzyć szeroko oczy, gdy zobaczyła jej zawartość.
      - Zdobyłeś ją! – wykrzyknęła. – A ja nawet nie wierzyłam, że ona istnieje.
      - Mówiłem ci, że Eco nie kpił ze mnie, gdy opowiadał, co skłoniło go do napisania jednej z jego książek. A skłoniło go to dzieło – puknąłem palcem w trzymaną przez nią książkę.
      - Daj spokój – zaśmiała się. – Ja ciągle nie mogę uwierzyć, że spotkałeś go w tamtej bibliotece i miałeś okazję z nim porozmawiać. To takie niewiarygodne, zupełnie jak sen.
      Wróciłem myślami do wspomnienia sprzed pięciu lat. Wtedy, na drugi dzień sam wątpiłem, czy to nie był sen, czy sobie tego wszystkiego nie wymyśliłem pod wpływem tej biblioteki, jednej z ulubionych bibliotek Umberto Eco. To spotkanie i rozmowa wydawały się zbyt niesamowite, zbyt natchnione, zbyt niewiarygodne, by były prawdziwe.Szczególnie, że nikt w bibliotece nie pamiętał, by Eco poprzedniego dnia w niej gościł. Ciągle miałem wątpliwości, ale trzymana przez Ulę książka stanowiła na to niezbity dowód. To było trochę szalone, by pod wpływem niepewnej rozmowy, która równie dobrze mogła być urojona, rzucić się w poszukiwanie książki, o której nikt nie słyszał.
      Zrobiłem to jednak.
      - Jak udało ci się ją zdobyć? Opowiadaj! – zażądała z uśmiechem.