sobota, 28 grudnia 2013

"Podzieleni" - Neal Shusterman



W tej rzeczywistości nie opłaca się być niegrzecznym. Brak prezentu pod choinką będzie ostatnim twoim zmartwieniem. Nawet poprawczak czy więzienie wydaje się fajnym rozwiązaniem. Bo w tej rzeczywistości, jeżeli będziesz niegrzeczny/na, to rodzice mogą się ciebie pozbyć. Nie, nie myślę o oddaniu do domu dziecka. Myślę o podzieleniu cię na części, które lepiej przysłużą się społeczeństwu od ciebie, jako całości. Bądź więc grzeczny, bo po twoje nerki ustawiła się już kolejka.

Społeczeństwo w „Podzielonych” w pewnym momencie dostało obuchem w głowę. Naprawdę. Albo mamy tu do czynienia ze światem bardzo mocno alternatywnym i istotami tylko udającymi ludzi. Innego wyjścia nie ma. Potrafię wyobrazić sobie rząd wymyślający prawa panujące w świecie podzielonych, ale nie potrafię wyobrazić sobie społeczeństwa, które godzi się na to inaczej, niż z przystawionym do głowy pistoletem. I w żadnym, ale to żadnym przypadku nie bez potężnego ciosu dla psychiki tak społeczeństwa, jak i jego poszczególnych jednostek. A co tu mamy? A tu mamy nasze codzienne społeczeństwo, którego model żywcem jest zaczerpnięty z naszych czasów, z przystającym do tego jak pięść do oka prawem pozwalającym rodzicom na „aborcję” pociechy nim ta nie skończy osiemnastu lat. Tak sobie, bez powodu, albo z dowolnym powodem, rodzic może skazać cię na podzielenie. I prawo to zostało wprowadzone tak sobie, jakoś spokojnie, bez większych problemów, bez rezolucji ze strony Narodów Zjednoczonych, bez rewolucji i zamieszek, bez zbrojnego przewrotu. Coś tam było o wojnie, ale choć była to wojna, to na dobrą sprawę nic poza owym prawem nie wprowadziła, nie odbiła się na społeczeństwie, nie zniszczyła kraju, zdaje się zamierzchłą prahistorią, raczej sporem filozoficznym, niż zbrojnym konfliktem.Wydaje się to strasznie nieprzemyślanym i wrzuconym na odwał wytłumaczenie, co by coś tam było.
I to są wady, nad którymi cholernie trudno przejść mi do porządku dziennego. To się kupy nie trzyma! Świat, prawo, historia, zachowanie ludzi – wszystko to jest nieprawdopodobnie wypaczone. I byłoby śmieszne, gdyby nie tytułowe podzielenie. Bo to podzielenie robi z historii przedstawionej w książce dość mroczną i gorzką groteskę.
I w tym przedstawionym w krzywym zwierciadle świecie główni bohaterowie wypadli najlepiej, bo wypadli realistycznie – po prostu dzieciaki walczące o życie tak, jak umieją, ogarnięte strachem, ale zarazem walczące nie tylko o życie, ale i o swoje człowieczeństwo. 

Muszę przyznać, że pomimo wszystkich wad ta książka wciąga i przeraża roztaczaną groteskową wizją przyszłości, choć strasznie nieprawdopodobnej, to wcale nie mniej strasznej. Pomimo wszystkich wad uczucia, jakie wzbudza ta książka, są żywe i prawdziwe. Dlatego "Podzieleni", pomimo tego, że przeczytałem ich chyba blisko rok temu, nie wylecieli mi z głowy po góra miesiącu, ale zapadli w pamięć do tej pory.

ps. książkę tę mam dzięki uprzejmości Tirindeth, której obiecałem kiedyś w zamian recenzję. Obietnicę niniejszym spełniam : )

piątek, 27 grudnia 2013

"Ziarna Ziemi" - Michael Cobley



Łatwo boczyć się na oczekiwania, gdy wchodzą nam w paradę. No i tylko boczenie pozostaje, bo nic z tym fantem zrobić się nie da. Gdy brałem w łapki „Ziarna Ziemi” spodziewałem się sci-fi napisanego z rozmachem. Nie zawiodłem się, bo rozmachu historii odmówić nie można. Jednakże po przeczytaniu pierwszych rozdziałów spodziewałem się czegoś więcej, spodziewałem się udanego połączenia „Hyperionu” z „Gwiezdnym Przypływem”. Tu pojawił się problem.

Historia zaczyna się kapitalnie: pierwszy kontakt, wyniszczająca wojna, ucieczka statków-ziaren i rozwój oddalonych od Ziemi kolonii, wykaraskanie się Ziemi z konfliktu dzięki pomocy z zewnątrz i wpasowanie się w międzygwiezdne społeczeństwo, a potem odkrycie jednej z zaginionych kolonii współdziałającej ze starożytną, zacofaną obecnie rasą. Gwiezdne konflikty, polityka, starcia ras i ideologii. A w tle tego pradawny konflikt między życiem organicznym i maszynowym.  Byłem w niebo wzięty, bo naprawdę wszystko wskazywało, że będziemy mieć do czynienia z międzygwiezdnym społeczeństwem na miarę uniwersum z Gwiezdnego Przypływu przyprawionym o konflikt jak z Hyperionu. Dobrze było, naprawdę, a potem wzięło i się sfilcowało. Dlaczego? Bo dotarliśmy do szczegółu.


Szczegół niestety w tej powieści leży. Im dalej w wątki, plany, konstrukcję fabuły, tym więcej umowności, dziur logicznych i naiwności. Gwiezdne społeczeństwo po wstępnym zarysowaniu pozostaje w takim stanie do końca, taka sama sytuacja spotyka rasy oraz zarys sytuacji politycznej. Akcja skupia się poszczególnych bohaterach i kłopotach, w które się uwikłali. A kłopoty to intrygi szyte naprawdę grubą dratwą, gdy pod ręką ma się zaawansowane nanonici. Dodatkowo mamy tu do czynienia nie tyle z miszmaszem gatunkowym, który w pewnym stężeniu występuje, co z miszmaszem punktów ukazania akcji, która skacze w różne miejsca. To, moim zdaniem, nie bardzo autorowi wyszło, bo zbytnio zaburza tempo i wybija z rytmu, do tego stopnia, że przygód niektórych bohaterów najnormalniej nie chciało mi się czytać, a na pobieżnym kartkowaniu ich rozdziałów nic nie traciłem (co za dobrze o książce nie świadczy). A sami bohaterowie byli nieskomplikowani, by nie powiedzieć prości, i niestety nie udało mi się zbytnio przejąć ich losami. Bardziej interesowała mnie sytuacja ogólna, ale ona była przyćmiewana losami bohaterów, co tylko potęgowało moją irytację.

Tym oto sposobem z początkowego zachwytu lektura „Ziaren Ziemi” zamieniła się w brnięcie do końca, by zobaczyć w jakim momencie autor urwie nam akcję każąc czekać na kolejny tom. Szczerze, to nie wiem, czy po ten kolejny tom sięgnę.

wtorek, 24 grudnia 2013

Świątecznie


Chciałbym życzyć Wam wszystkiego najlepszego, spełnienia marzeń i planów, ciepła i miłości, ale przede wszystkim zdrowia, bo te Święta nauczyły mnie jak ono jest cenne.


ps. uwielbiam choinkę : )

piątek, 20 grudnia 2013

„Spice & Wolf” – czyli to, co najlepsze w LN



LN to rozwinięcie terminu „light novel”, swoistego nurtu w literaturze japońskiej nieograniczonego gatunkiem, a odbiorcą, którym w tym przypadku są młodzi ludzie uczący się w szkole średniej lub na studiach. Dlatego wśród LN trafiają się romantyczne komedie, serie akcji z mocnym podtekstem erotycznym, rasowe fantasy, oryginalne miszmasze gatunków, cyberpunk, a nawet horror.

Dziś chciałbym Wam opowiedzieć o jednym z najlepszych, moim zdaniem, cyklu „light novel”, tj. „Spice & Wolf”.


Moja przygoda z S&W zaczęła się dawno temu, gdy z otchłani internetu wypłynęły pierwsze translacje odcinków anime o tym tytule. Przepadłem totalnie. A potem okazało się, że jest to adaptacją pierwszych tomów 17to tomowego cyklu książek autorstwa Isuna Hasekura. Naczekałem się trochę nim zaczęto to tłumaczyć na ludzki język (czyt. angielski), ale doczekałem się w końcu i obecnie, co roku, kupuję sobie na Amazonie świeżo wydane dwa tomy, których do chwili obecnej ukazało się już dziewięć. Przejdźmy jednak do najważniejszego.
 
Historia Spice & Wolf zaczyna się w momencie, w którym podróżny kupiec – Lawrence – przybywa wozem w rejony położonej na odludziu wioski. Akurat trafia na lokalny festiwal, uznany przez rozszerzający swoje wpływy kościół za pogański. Bo jak nie nazwać pogaństwem festiwalu na cześć Holo – lokalnego bóstwa urodzaju opiekującego się okolicznymi polami? Pogaństwo pełną gębą, nawet Lawrence musi to przyznać w rozmowie z pilnującym bram sąsiedniego miasta żołnierzem. Do samej wioski przybywa, gdy festiwal już trwa, a jego pierwsza część ma się ku końcowi. Legendy głoszą, że podczas ostatnich zbiorów w roku Holo chowa się w ostatnim najmniejszym snopku siana, a kto go zetnie, ten zostanie przez nią na jakiś czas opętany. Dlatego taką osobę zamyka się na tydzień w magazynie, by bóstwo nie uciekło, obłaskawiając przez ten czas podarkami i błagając o zapewnienie urodzaju w przyszłym roku. Lawrence obserwuje z boku, jak jego przyjaciel z wioski, z którym miał się spotkać – Yare – ścina ostatni snopek w wyniku czego zapewnia sobie tygodniowy urlop od świata. Nie chcąc czekać tak długo postanawia udać się w swoją drogę. Nikt jednak nie był świadomy tego, że najmniejszym snopkiem siana w pobliżu nie był ten ścięty przez Yare. Najmniejszy snopek leżał pod plandeką wozu Lawrence i był przywiezionym przez niego, jako próbka odpornej na zimno pszenicy. Nikt nie zdawał sobie sprawy, że ktoś postanowił ten fakt wykorzystać.
 
W ten oto sposób rozpoczynają się przygody wędrownego kupca marzącego o uzbieraniu wystarczającego kapitału, by osiąść w mieście otworzywszy tam własny sklep oraz starożytnej wilczej bogini, która marzy o zobaczeniu świata nieoglądanego od kilkuset lat i o powrocie w swoje rodzinne, położone na dalekiej północy strony. Tak rozpoczyna się spokojna, ale wciągająca historia drogi, trudnej przyjaźni i skomplikowanych relacji, pełna ciepła i nostalgii za zdawałoby się nieosiągalnym marzeniem, które rodzi się podczas tej podróży. Podróży wypełnionej niesamowitymi dialogami i zdarzeniami, w której Lawrence ma szansę wykazać się kupieckim kunsztem i naiwnością, a Holo mądrością, wrednością i apetytem. Podróży poprzez szesnastowieczny świat wypełniony handlem, kupieckimi gildiami, machinacjami bogatych i tych, którzy chcą stać się bogatymi. Pełnej trudnych decyzji i trudnej nauki zaufania. Przepięknej podróży.

Co tu będę dużo pisał – jestem po uszy zakochany S&W, w bohaterach, relacjach między nimi, ich przemyśleniach, klimacie snutej opowieści. To lekka, a zarazem mądra historia, od której nie jestem w stanie się oderwać, i na której kontynuację czekam cierpliwie rok w rok. Brakuje jeszcze czterech lat, bym był świadkiem jej końca. Czekam na ten moment zarówno z niecierpliwością, jak i z przerażeniem. Bo co ja będę po tych czterech latach czytał?

poniedziałek, 16 grudnia 2013

"Sezon burz" - Andrzej Sapkowski



Nie powiem, bym czekał na "Sezon burz" z wytęsknieniem. Raczej z podszytym podejrzliwością niedowierzaniem. Tak to już reaguję, gdy ktoś po latach wskrzesza stare projekty. Podejrzliwość moja podyktowana jest niestety przykrymi doświadczeniami serwowanymi przez empirię, która w tej materii okrutnie się ze mną obchodzi. Dlatego nie rzuciłem się do księgarni z nadzieją w sercu, tylko spokojnie poczekałem aż mój ogarnięty kolekcjonerską manią przyjaciel zrobi to za mnie ("Jak możesz nie mieć całości...?!" w miejscu kropek pada tytuł jednego z lubianych przez przyjaciela cyklów). Poczekałem trochę i z czasem wpadł w moje ręce "Sezon burz", ku mojemu szczeremu zmartwieniu, ale tym poniżej.

Albo Mistrz zapomniał, jak się pisze, albo ja mam jakiś wyidealizowany obraz starych przygód Wiedźmina.
Pewny jednak niestety jestem, że mamy do czynienia z pierwszą ewentualnością. Zbyt wiele wody upłynęło w Jurdze od czasu, gdy Sapkowski ostatni raz myślał o Wiedźminie. Mam nieodparte wrażenie, że Mistrz po latach najnormalniej w świecie zapomniał, jakie były stworzone przez niego postacie, jaki był klimat starych powieści, tempo akcji i narracji oraz charakterystyczne dla starych powieści chwyty stylistyczne, które to czynił z nich coś niesamowitego. Zabrakło błyskotliwości Jaskra, zabrakło życia w Geralcie, zabrakło ciekawych i niepowtarzalnych postaci drugoplanowych, zabrakło mieszanki humoru i brutalności, zabrakło rzucających na kolana dialogów, zabrakło morałów z opowiadań lub myśli przewodnich z rozdziałów powieści. Choć historia ma miejsce gdzieś między pierwszym, a drugim tomem opowiadań, to postacie wydają się zmęczone i apatyczne jakby akcja działa się po końcu sagi. Za grosz w nich ducha i błyskotliwości z opowiadań, za grosz pasji z powieści. Prawda niestety jest taka, że to prawdopodobnie autor jest stary i zmęczony. Tezę tę potwierdza moim zdaniem konstrukcja fabuły, która jest zamkniętym w sobie, nic nie wnoszącym niczym. Całkowity brak weny i jakiejś myśli przewodniej. Nie zdziwiłbym się, jakby Sapkowski zaczął to pisać, jako opowiadanie, ale z braku pomysłu na porządny motyw przewodni pisał dalej, aż rozrosło się toto do rozmiarów powieści, a braki zostały pogrzebane pod ilością tekstu i różnorakich nawiązań (w tym Sapkowski ciągle jest dobry).
Tak więc nie znajdziemy tu ożywczego nieodpowiedzialnego uroczego Jaskra, nie znajdziemy nieszablonowych postaci pokroju Dijsktry, króla Koviru albo Zoltana, ze świeczką szukać postaci epizodycznych kalibru Codringhera i Fena, Faolitiarna, Falkowej henzy, nie uświadczysz tu dialogów z kompanią i Regisem, albo między szpiegiem a królem, nie natrafisz na ukazanie akcji z perspektywy różnych postaci. Nawet ci źli byli totalnie bezbarwni i daleko im do Vilgefortz’a albo Bonharta.
By zabić posmak "Sezonu" czytam sobie właśnie „Mecz przeznaczenia” i "Chrzest ognia" - różnica tak ogromna, że aż boli. Nawet gry o Wiedźminie biją na głowę "Sezon" pod każdy względem. Przykre to bardzo, gdy Sapkowski próbuje sam siebie naśladować i mu nie wychodzi. Skok na kasę, nic innego.


Zamiast pysznego deseru dostaliśmy więc podgrzane resztki z obiadu, które nawet same w sobie nie za bardzo są za dobre, a w porównaniu do dania głównego - ledwo jadalne. Kupowanie odradzam, ale jak wpadnie Wam ten tytuł w ręce - przeczytajcie, by mieć o nim własne zdanie.

ps. ciągle nie chce mi się pisać, ale tu już nie zdzierżyłem.