Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Fantasy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Fantasy. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 16 grudnia 2013

"Sezon burz" - Andrzej Sapkowski



Nie powiem, bym czekał na "Sezon burz" z wytęsknieniem. Raczej z podszytym podejrzliwością niedowierzaniem. Tak to już reaguję, gdy ktoś po latach wskrzesza stare projekty. Podejrzliwość moja podyktowana jest niestety przykrymi doświadczeniami serwowanymi przez empirię, która w tej materii okrutnie się ze mną obchodzi. Dlatego nie rzuciłem się do księgarni z nadzieją w sercu, tylko spokojnie poczekałem aż mój ogarnięty kolekcjonerską manią przyjaciel zrobi to za mnie ("Jak możesz nie mieć całości...?!" w miejscu kropek pada tytuł jednego z lubianych przez przyjaciela cyklów). Poczekałem trochę i z czasem wpadł w moje ręce "Sezon burz", ku mojemu szczeremu zmartwieniu, ale tym poniżej.

Albo Mistrz zapomniał, jak się pisze, albo ja mam jakiś wyidealizowany obraz starych przygód Wiedźmina.
Pewny jednak niestety jestem, że mamy do czynienia z pierwszą ewentualnością. Zbyt wiele wody upłynęło w Jurdze od czasu, gdy Sapkowski ostatni raz myślał o Wiedźminie. Mam nieodparte wrażenie, że Mistrz po latach najnormalniej w świecie zapomniał, jakie były stworzone przez niego postacie, jaki był klimat starych powieści, tempo akcji i narracji oraz charakterystyczne dla starych powieści chwyty stylistyczne, które to czynił z nich coś niesamowitego. Zabrakło błyskotliwości Jaskra, zabrakło życia w Geralcie, zabrakło ciekawych i niepowtarzalnych postaci drugoplanowych, zabrakło mieszanki humoru i brutalności, zabrakło rzucających na kolana dialogów, zabrakło morałów z opowiadań lub myśli przewodnich z rozdziałów powieści. Choć historia ma miejsce gdzieś między pierwszym, a drugim tomem opowiadań, to postacie wydają się zmęczone i apatyczne jakby akcja działa się po końcu sagi. Za grosz w nich ducha i błyskotliwości z opowiadań, za grosz pasji z powieści. Prawda niestety jest taka, że to prawdopodobnie autor jest stary i zmęczony. Tezę tę potwierdza moim zdaniem konstrukcja fabuły, która jest zamkniętym w sobie, nic nie wnoszącym niczym. Całkowity brak weny i jakiejś myśli przewodniej. Nie zdziwiłbym się, jakby Sapkowski zaczął to pisać, jako opowiadanie, ale z braku pomysłu na porządny motyw przewodni pisał dalej, aż rozrosło się toto do rozmiarów powieści, a braki zostały pogrzebane pod ilością tekstu i różnorakich nawiązań (w tym Sapkowski ciągle jest dobry).
Tak więc nie znajdziemy tu ożywczego nieodpowiedzialnego uroczego Jaskra, nie znajdziemy nieszablonowych postaci pokroju Dijsktry, króla Koviru albo Zoltana, ze świeczką szukać postaci epizodycznych kalibru Codringhera i Fena, Faolitiarna, Falkowej henzy, nie uświadczysz tu dialogów z kompanią i Regisem, albo między szpiegiem a królem, nie natrafisz na ukazanie akcji z perspektywy różnych postaci. Nawet ci źli byli totalnie bezbarwni i daleko im do Vilgefortz’a albo Bonharta.
By zabić posmak "Sezonu" czytam sobie właśnie „Mecz przeznaczenia” i "Chrzest ognia" - różnica tak ogromna, że aż boli. Nawet gry o Wiedźminie biją na głowę "Sezon" pod każdy względem. Przykre to bardzo, gdy Sapkowski próbuje sam siebie naśladować i mu nie wychodzi. Skok na kasę, nic innego.


Zamiast pysznego deseru dostaliśmy więc podgrzane resztki z obiadu, które nawet same w sobie nie za bardzo są za dobre, a w porównaniu do dania głównego - ledwo jadalne. Kupowanie odradzam, ale jak wpadnie Wam ten tytuł w ręce - przeczytajcie, by mieć o nim własne zdanie.

ps. ciągle nie chce mi się pisać, ale tu już nie zdzierżyłem.

poniedziałek, 10 grudnia 2012

"Książę cierni" - Mark Lawrence



„Okrutny świat. Okrutny ja” – ten cytat najlepiej opisuje losy Jorga. I jeszcze jedno słowo: „zemsta”. Tak, krwawa, bardzo krwawa, zemsta, która potrafi nadać życiu sens. Bo trudno znaleźć sens życia, gdy w wieku dziewięciu lat obserwujesz jak gwałcą i mordują twoja matkę, a głowę młodszego brata rozwalają o przydrożny kamień. Czasami tylko takie uczucie potrafi utrzymać przy życiu w brutalnym średniowiecznym świecie. Świecie wypełnionym walkami o tron rozbitego imperium.

Przyznam szczerze, że mam nielichą zagwozdkę z tą książką. Pierwszy raz zdarzyło mi się, by jeden konkretny plus przyćmił skaczące do oczu minusy. Tym plusem jest niesamowicie sugestywna kreacja głównego bohatera, który jest zarazem narratorem powieści. To właśnie jego oczami śledzimy rzekę krwi, w którą przemienił ścieżkę swojego życia. Pomimo trzynastu lat na karku chłopak zrobił w ciągu kilku lat więcej złego niż niejedna kanalia, którą mieliśmy okazję spotkać na kartach innych powieści zrobiła przez całe życie. A, przepraszam, Jorg nie jest zły. Zło jest zbyt prostym i pustym konceptem. Jorg po prostu jest zdeterminowany, ma jasno określone cele, dąży do ich realizacji z przerażającą skutecznością i ma zamiar wygrać tą grę.
I wbrew temu wszystkiemu, tej rzece krwi i rewii okropieństw, polubiłem go i dałem się pochłonąć opowiadanej przez niego historii. Bo zostało to naprawdę niesamowicie opisane.

Ogólnie udali się autorowi bohaterowie. Jorg, towarzyszący mu Makin i Nubańczyk, i reszta bezwzględnej banda włóczącej się z nimi, palącej, gwałcącej i mordującej wszystko, co się rusza (w dowolnej kolejności). Nie było tam nikogo dobrego, a jednak wzbudzali we mnie jakieś dziwne pozytywne uczucia. W tej książce w ogóle nie było dobra, a zło wydawało się abstrakcją, choć mieliśmy je na wyciągnięcie ręki. Podejrzewam, że taki właśnie był znane nam z kart historii średniowiecze. Świat, do którego z nieznanych mi powodów tęskni tak wiele osób. Świat, w którym życie było tanie, a okropieństwa powszechne. Mało jest książek, które tak dobitnie to opisują, w plastyczny i realistyczny sposób.

A co z wadami, zapytacie? Jest ich kilka, ale… no właśnie, „ale”.
Fabuła jest prosta jak budowa cepa, jak autostrada stanowa, jak streszczenie Zmierzchu. Pomimo całkiem sporej objętości książki, można ją ująć w góra dwóch zdaniach. Praktycznie brak jest jakichkolwiek wątków pobocznych, a te główne w ogóle nie są rozbudowane. Do tego niektóre wątki są wsadzone jakby na siłę i poprowadzone w zatrważająco naiwny sposób. Tyczy się to głównie wątków związanych z tym, jaki jest przedstawione szersze otoczenie, kto za tym wszystkim stoi i jaka jest geneza świata. A geneza jest taka, którą szczerze w literaturze fantasy nie znoszę, ale nie będę jej opisywał - przekonacie się sami (ja przynajmniej pod koniec książki zgrzytałem już gość głośno zębami).
Tylko pomimo tego zgrzytania czytałem książkę z prawdziwą przyjemnością, bo jest niesamowicie napisana i już. Przynajmniej w moim odczuciu ma całkowicie zaburzone proporcje – większość, to sugestywny opis czynów i przemyśleń Jorga. A reszta, takie rzeczy jak świat i szersza fabuła, jest dosłownie tym przytłoczona. I, o dziwo, wychodzi to książce na zdrowie. Podejrzewam, że gdyby autor zabrał się za fabułę i wątki, a odpuściłby sobie ten niesamowity pierwszoosobowy styl, to wyszłaby nam z tego kolejna sztampowa powieść fantasy, o której zapomina się dwa dni po przeczytaniu. Nie odpuścił sobie, pociągnął to do granic i dzięki temu wyszła książka, którą bezwiednie rozpamiętuje się jeszcze długo po skończeniu lektury.

No i nie da się nie wspomnieć o okładce, która jest naprawdę dobra i doskonale oddaje klimat powieści.

Nie wiem, czy sięgnę po dalsze losy Jorga, bo przyznam, że zbudowanie drugiego tomu na tym samym schemacie co pierwszy, będzie kiepskim pomysłem, bo ten czar w końcu pryśnie, a materiału na coś innego autorowi ewidentnie brakuje. Pewnie sięgnę, na przekór sobie. I na przekór swoim zwyczajowym standardom oceny szczerze polecam zapoznanie się z „Księciem Cierni”.

 Książka przeczytana dzięki uprzejmości Tirindeth

wtorek, 2 października 2012

"Czas żyć, czas zabijać" - Miroslav Žamboch


Žamboch lubi bohaterów, którzy na stwierdzenie, że zabijanie przychodzi im równie łatwo jak oddychanie kręcą przecząco głową, bo przecież oddech potrafią wstrzymać na całkiem długo, czego już o zabijaniu powiedzieć nie mogą. Lubi ich i wpycha w większość swoich książek. Takie zniszczone życiem maszyny do zabijania. Czasami dodaje do tego ciekawy świat lub intrygę i wychodzą z tego naprawdę zacne książki. Jak przy tych zacnych książkach wyglądają przygody Bakly’a? Już nie tak różowo, ale za to dużo bardziej czerwono.

O fabule nie ma się co rozpisywać. A to z prostego faktu, że fabuły tu brakuje. Coś, co mogłoby być jej osią jest jedynie wspominane pobieżnie między jedną a drugą rzezią montowaną naprędce przez Bakly’a. Bo nasz bohater ma bardzo krótki temperament i zabijanie uważa zazwyczaj za najlepsze wyjście z sytuacji, a przynajmniej za najłatwiejsze. Zważywszy na jego siłę i sprawność udało mu się tą tezę obronić. Jeżeli nie wierzycie, że z każdej przygody da się wyjść zabijając prawie wszystkich, a wierzycie, że trzeba rozmawiać itp., to Bakly wyleczy Was z tych naiwnych przekonań. Nie przeczę, że sam w sobie jest postacią ciekawą: jest w miarę inteligentny, niesamowicie sprawny i naprawdę nieustraszony. Do tego jego motywacja wcale nie jest płytka. Nie nadaje się jednak na bohatera pierwszoplanowego. Jak już ten pierwszy plan mu się trafi, to autor powinien wesprzeć go ciekawą fabułą, tajemnicza przeszłością, zaskakującymi wątkami i nietuzinkowym światem. Udało się to w „Mrocznym Zbawicielu”, ale z jakiegoś powodu tu z tego zrezygnowano i dostaliśmy, co dostaliśmy.

Świat przedstawiony to świat przedstawiony bardzo pobieżnie. Ale nawet ten pobieżny wgląd pokazuje nam obraz przeciętny, znany dobrze z dziesiątek innych książek – świat zamrożony w epoce średniowiecza z niewielkim dodatkiem magii. Fabuły, jak wspomniałem, brak – książka została podzielona na luźno ze sobą powiązane opowiadania. Zdarzają się całkiem ciekawe i lekko zaskakujące jak „Pogoń za Czerwoną Gwiazdą”; większość jednak przypomina jedynie pretekst dany Bakly’owi do wyrżnięcia masy ludzi.

Jeżeli komuś sam Bakly i jego przenośna rzeźnia wystarczą, to szczerze polecam. Bądź co bądź Žamboch pisze dobrze, dlatego książkę czyta się szybko i sprawnie (choć sześćset stron o tym samym zakrawa na grafomanię). Jednak szukającym czegokolwiek więcej stanowczo odradzam. Jest sporo dobrej a mrocznej fantasy – choćby stareńkie przygody nieśmiertelnego Kane’a lub nowiutkie „Opowieści z meekhańskiego pogranicza”.

6/10 tak na zachętę.

niedziela, 12 lutego 2012

"Opowieści z meekhańskiego pogranicza. Północ - Południe" - Robert M. Wegner



Północ


Góry. Cholerne góry, kamienie, lasy, doliny, śnieg, dziesiątki plemion i ich bogów. I ten lodowiec. Imperium przyszło tu po żelazo, srebro i miedź, ale tak naprawdę to nie one są głównym towarem eksportowym. To topór i skała. Każdy, kto zagości w tej krainie może dostać tego więcej niż będzie w stanie przełknąć. A nie trzeba wiele. Nawet na uczęszczanych szlakach łatwo znaleźć się w sytuacji, w której szybkie nogi nie pomogą. Często poniosą cię one na spotkanie nawet bardziej zakazanych mord niż posiadają górale, którzy cię gonią. Tylko te nowe mordy mają jedną cechę szczególną – szare płaszcze na grzbietach. Słyszałeś o nich? Pewnie, że słyszałeś. Nie da się przybyć tu i nie słyszeć. Szczególnie Szósta zrobiła się sławna. Toż to legendy się o nich tworzą. Sławne negocjacje i ta piekielna historia z shadoree. A o niektórych wydarzeniach to lepiej nie słyszeć. Dlaczego? Szczury mogłyby obgryźć ci nogi, hehe. Cicho! Tak, te szczury, więc o dwa tony ciszej. Nie słyszałeś, czym wsławiła się Szósta Kompania Szóstego Pułku Górskiej Straży? Serio? No, nie wiem, czy chce mi się opowiadać tak długą historię, w gardle mi zaschło. Dzięki. Eh, przednie piwo tu warzą. A więc, od czego tu zacząć? Może od pościgu za shadoree. I nie zamawiaj jedzenia, bo od tego, co robili i co tak bardzo wkurzyło Szóstą nawet najtwardszym zabijakom robi się niedobrze, a ty, bez obrazy, do nich nie należysz. Słuchaj, więc. To było tak…

Południe

Siedziałem przy niej od dwóch dni. Choć pewny byłem, że umrze, jej stan zaczął się stabilizować. Issaram – ten pustynny lud – nigdy nie przestaną mnie zaskakiwać, choć tak naprawdę mało o nich wiem, więc nie powinno mnie to dziwić. Mogłem z nią zrobić, co chciałem, nawet zerwać zawój materiału, pod którym ukrywają twarz przed obcymi. Nie zrobiłem tego jednak. Zasłużyła na honor i musiał to przyznać nawet taki meekhanczyk jak ja. Zasłużyła po tysiąckroć. Sama przeciw dwóm tuzinom. Musiała być gdzieś w pobliżu, gdy usłyszała krzyki mordowanych dzieci. Dzieci nie sprzedały swego życia tanio, ale i tak zginęły. A ona rzuciła się na dwa tuziny jeźdźców. I wygrałaby, gdyby nie szaman. Zabiła go w końcu, ale sama odniosła prawie śmiertelne rany. Teraz od dwóch dni opiekuję się nią siedząc w pustynnej niecce i wsłuchuję w jej majaczenia. Opowiada o swoim ludzie, o niezrozumieniu, o najeździe meekhan i o krwawej zemście, o pradawnych wojnach bogów. I o bracie. Przede wszystkim o bracie, który zszedł do świata cywilizacji, by poznać ten świat. To niesamowita historia, warta opowiedzenia, ale nie wiem, czy powinienem kiedykolwiek ją komuś powtórzyć…

Imperium

To cholerne Imperium zbyt się rozciągnęło, mówię ci. Jeszcze trochę, a zwali się jak dom ze zbyt małą ilością podpór pod sufitem. Potrzeba konsolidacji tego, co już zdobyte. Wytłuczone kulty odbudowują świątynie, a ich kapłani skupiają coraz więcej wiernych. Jak coś się z tym nie zrobi, to imperium znowu stanie w płomieniach religijnych krucjat. Potrzeba pewnych zmian. A imperialne szczury ganiają w te i we w te. Mówię ci, te roszady wśród żołnierzy to ich robota. Podobno kogoś szukają. To ma jakiś związek z tą nieszczęsną wioską, co zniknęła z powierzchni ziemi pięć lat temu. I wiesz, co ci powiem? Mam nadzieję, że nigdy tej osoby nie znajdą…




Nareszcie, nareszcie! Nareszcie trafiłem na bardzo dobrą książka fantasy. Czuć w tym „Grombelardzką legendę” i „Północną granicę”, ale to nie plagiat, a coś naprawdę porządnego, podobnego, choć napisanego we własnym stylu, zgrabnie łączącego walkę i krew z często dość głębszym przesłaniem.
„Opowieści” były tak wychwalane, że nie mogłem podejść do nich inaczej niż z mocnym dystansem, ale ten już po przeczytaniu pierwszego opowiadania rozwiał się momentalnie. Świetnie opisana akcja i otoczenie – idealne połączenie dynamiki i szczegółowości, które pozwala bez problemu orientować się w akcji, ale jednocześnie nie nuży, nie przystopowuje jej; dobrze skonstruowani bohaterowie - a czasami i bardzo dobrze, rozbudowani, z historią, z różniącymi się charakterami; barwny świat opisany dokładnie tak, by zaciekawić i nie zanudzić opisami; intrygi, tajemnice i puenta wieńcząca każde z opowiadań. Czego chcieć więcej? Jeżeli ktoś mruknął w tym momencie „powieści, a nie opowiadań” to wspomnę, że opowiadania z perspektywy tworzą pewną luźną całość, budują zręby głównego wątku i mają kontynuację w kolejnym tomie. Naprawdę warto sięgnąć po „Opowieści”. Jeżeli tendencja zostanie utrzymana, to rośnie nam konkurencja dla Feliksa W. Kresa. Z czystym sumieniem polecam tą książkę każdemu fanowi dark fantasy.

sobota, 4 lutego 2012

Opowieści o Królewskich Fechtmistrzach: "Pozłacany łańcuch" - Dave Duncan

Wybór należy tylko do ciebie. Możesz odejść, a możesz zgodzić się zostać. Stracisz wtedy swoje imię i wszystkie więzy łączące cię z dotychczasowym życie. W zamian dostaniesz nowe więzy i nowy cel, przywileje i honory. Jeżeli powiesz „tak”, to będzie ostatni wybór w twoim życiu.


Bezwarunkowa wierność to straszliwa rzecz, szczególnie, gdy nie masz wyboru, komu masz ją ofiarować. Takie życie czeka Królewskich Fechmistrzów – wychowanków swoistego zakonu wojowników służących królom Chiviaiu. Głównym bohaterem – sir Durendal – jest jeden z nich. Wydawałoby się, że zwolnienie z podejmowania jakichkolwiek decyzji, poza tym jak najlepiej strzec swojego protegowanego, jest komfortową sytuacją. Tak przynajmniej wydaje się większości kandydatów na fechmistrzów. Nudne życie u boku nudnego protegowanego. Czasami życie potrafi jednak zaskoczyć. Durendala poznajemy w młodości, w momencie, w którym podejmuje ostatni zwałoby się wybór w swoim życiu, by zaraz przeskoczyć w przyszłość i zobaczyć go, jako człowieka już sędziwego i niebędącego fechmistrzem. Zamiast tego pełniącego funkcję kanclerza. Funkcję, której właśnie jest w dość nieprzyjemny pozbawiany.
Książka opowiada historię Durendala i przedstawia zdarzeniach, które doprowadziły go do tego momentu jego życia. Poznajemy więc historię służby królowi na jego dworze, historię niezachwianej wierności i poświęcenia, historię wyborów, często bardzo trudnych.
Oraz historię fechmistrzów, bo to oni tak naprawdę są tu głównym, zbiorowym bohaterem.

Pomysł na fechmistrzów autor miał zaiste świetny – zakon, będący bardziej szkołą, który przyjmuje różnego typu dziecięce „odpady” i w tyglu kuźni ciała i ducha przekuwa na fechmistrzów. Są tu kształtowane nie tylko ich umiejętności, ale i ciała – w rytualnej magii przywołującej duchy dopasowuje się ich wzrost i inne pożądane cechy. Nie to jest jednak najciekawsze, bo takie rzeczy przecież już widzieliśmy. Ciekawa jest przysięga, jaka później łączy fechmistrza z protegowanym. Przysięga powodująca, że na początku nie jest nawet w stanie oddalić się zbytnio od niego. Powodująca, że nie sypia, nie jest w stanie upić się, nie jest w stanie zrobić cokolwiek przeciw swojemu protegowanemu. Przysięga, którą fechmistrz składa w rytuale, w momencie, w którym protegowany przebija jego serce mieczem. Od tego momentu jedynym celem jego życia jest chronienie protegowanego i w drugiej kolejności króla – jeżeli król sam nie jest protegowanym. Czasami dochodzi do konfliktów, w których przysięga fechmistrza zostaje poddana ciężkim próbom.

Zdawałoby się, że książka powinna mnie zachwycić. Dobrze napisana, z pomysłem, z ciekawymi zdawałoby się bohaterami. Niestety czegoś jej brakło. Początkowo nie wiedziałem, o co chodzi – czytałem i po jakimś czasie, z kartki na kartkę, coraz bardziej coś było nie tak. Dopiero teraz, po skończeniu książki, z perspektywy kilku dni, widzę, o co chodziło. Czytając tą książkę miałem wrażenie oglądania niskobudżetowego serialu s-f. Wszyscy pewnie znacie ten niski budżet, kameralne wnętrza, średnią grę aktorską. Tu odnosiłem dokładnie takie samo wrażenie. Brakowało rozmachu w scenach i fabule, brakowało zróżnicowania bohaterów, brakowało mocno zaznaczonego wątku przewodniego, zwrotów akcji, rozbudowanych wątków pobocznych.

Książkę, nawet pomimo powyższego, czytało się dobrze, ale tylko dobrze. A wierzę, że niektóre osoby mogłaby ona zmęczyć. Niemniej amatorom fantasy mogę ją polecić z czystym sumieniem.
Książka ma swoją kontynuację w postaci dwóch kolejnych tomów. W wolnej chwili dam im szansę.

wtorek, 31 stycznia 2012

"Przywoływacz dusz" - Gail Z. Martin

Dawno miałem przyjemność czytać dobrą książkę z gatunku high fantasy. Dlatego z dużą dozą optymizmu sięgnąłem po zbierający całkiem niezłe oceny cykl pani Gail Z. Martin, a dokładnie po jego pierwszą część, tj. "Przywoływacza dusz".
Jakbym powiedział, że spodziewałem się wiele po tej książce to minąłbym się z prawdą. Nie spodziewałem się jednak, że dostanę coś tak słabego.

Historia zaczyna się aż nazbyt banalny i przewidywalny sposób. W dzień Nawiedzin, kiedy to dusze zmarłych potrafią być widoczne nawet dla nieobdarzonych mocą, poznajemy księcia Martrisa - drugiego syna sprawiedliwego króla Margolanu. Przy okazji poznajemy pobieżnie resztę królewskiej rodziny w tym pierwszego syna - Jareda, który dla odmiany będzie arogancki, niesprawiedliwy, brutalny, gwałcący służące itp. Jak dodamy do tego bal z okazji Nawiedzin, to nie sposób spodziewać się czegokolwiek innego niż przewrotu, w którego rezultacie główny bohater jest zmuszony do ucieczki, porzucenia swojego dotychczasowego życia, tułaczki po świecie i knucia zemsty na Jaredzie. Wstęp prosty, ale przecież wiele dobrych historii zaczyna się w prosty sposób. Niestety, w tym przypadku jak było prosto na początku, tak będzie do samego końca.

Fabuła nie zachwyca. Dostajemy standardowe "dobry brat musi powstrzymać złego, co zagarnął tron, i przy okazji uratować świat". Bo oczywiście za złym bratem stoją złe siły. Wszystko jest tu tak proste, że epitet "prostackie" aż prosi się o użycie. Przewidywalność i naiwność wylewająca się z kart książki poraża. Czułem się jak na sesji rpg prowadzonej przez mistrza gry uważającego, że jego gracze są opóźnieni umysłowo. Bohaterowie są prowadzeni jak po sznurku, cały czas ktoś im pomaga, ktoś doradza, ktoś wskazuje kierunek, zbiegi okoliczności zbiegają się same ze sobą, a przeznaczenie zstąpiło na ziemię i popycha wszystkich grubym paluchem. To jest tak nachalne, że aż boli.

Żeby jeszcze ci bohaterowie byli ciekawi. Niestety, nie są. Dostajemy standardowy zestaw postaci, którym z nieznanych powodów zrównano osobowość i zmieszano w szarą papkę. Mamy nijakiego księcia na wygnaniu, targanego emocjami, chcącego zemścić się za śmierć rodziców i siostry, posiadającego mocą, ale niestety tkniętego niemocą zrobienia czegokolwiek z samym sobą i otoczeniem. Mamy barda, o którego bardowości autorka szybko zapomniała. Mamy trzech wojowników, którzy po kilkudziesięciu stronach zlewają się w jedną postać. Powyższe osoby stanowią podobno grupę towarzyszy i niektórzy nawet podobno przyjaźnią się ze sobą jednak autorka chyba o tym zapomniała, bo ich relacje są dziwne i nienaturalne. Następnie dostajemy uzdrowicielkę i jej brata, i księżniczkę przeznaczoną naszemu księciu. Jak kogoś pominąłem to przepraszam, ale naprawdę łatwo tu przegapić jakąś postać. To nawet nie jest parada szablonowości.

Świat przedstawiony jest pusty. Jakieś księstwa z ledwie naszkicowaną historią (albo i bez), skrawki opowieści o wojnie z "tym Złym", niemożliwa do wyobrażenia sobie topografia terenu, tajna loża czarodziejek itp. Do tego bardzo słabe opisy otoczenia i akcji. Wszystko to powoduje, że bohaterowie wędrują sobie Skądś, przez Coś, w kierunku Wielkiego Celu. A wszystko, co się im przytrafiało nie idzie skomentować inaczej niż "ja to już gdzieś widziałem...".

Styl autorki to osobna kwestia, której należy się odrobina "ciepłego" słowa. Męczyłem się czytając. Wspomniane słabe opisy akcji, nic niewnoszące przemyślenia, sztywne dialogi, masa powtórzeń, chaos utrudniający czasami zorientowanie się w sytuacji. Słabo, naprawdę słabo. Może to wina tłumacza, a autorka jest niewinna, ale szczerze w to wątpię.

I na koniec bardzo niefajny fabularny chwyt. Pierwszy tom jest tylko wstępem - sam w sobie opowiada bardzo ubogą historię i jedynie otwiera wątki. By dowiedzieć się czegokolwiek więcej trzeba sięgnąć po następny tom.
Ja, z całą pewnością, po niego nie sięgnę i pierwsze zdanie recenzji niestety pozostaje nadal aktualne.

środa, 11 stycznia 2012

"Obsydianowe serce" - Ju Honisch

Wiecie, co Wam powiem? Ta książka diabelnie dobrze wygląda na półce. I na tym kończą się jej zalety.
No, ale po kolei.

Sam jestem sobie winny. Kusiła mnie ta okładka. Oj, kusiła. Jak tylko wyszedł pierwszy tom, to czaiłem się dookoła niego w księgarni. Fajna modelka w steampunkowym wdzianku, świetny projekt okładki z toną steampunkowych bajerów - zapowiadał się rzadka i jakże wyśmienita uczta. Dodatkowo na okładce trafiły się takie słowa jak „gotycka”, „czarny humor” i „szczypta steampunku”.
Czego chcieć więcej?
Zignorowałem więc fakt, że gdy pierwszy tom trafiał w moje ręce to usłyszałem jakoby książka była polecana jako „podobna do Bezdusznej”. Już wtedy powinny zapalić się ostrzegawcze lampki, bo choć Bezduszną lubię, to żadne z niej arcydzieło, a "Obsydianowe serce" może być podobne akurat w miejscach, które do gustu mi nie przypadły. To był pierwszy błąd. Drugim było zbagatelizowanie strasznie wyświechtanych i niepokojących haseł na tyle okładki, takich jak: "łączy to, co najlepsze w romansie historycznym i fantastyce"
Wpakowałem jednak książkę do torby wybierając się w długą drogę powrotną do domku.
Byłem ostrzeżony i pretensje mogę mieć jedynie do siebie.

Fabuła zapowiadała się całkiem apetycznie: koniec dziewiętnastego wieku, ekskluzywny hotel, intryga, pradawny manuskrypt o ogromnej mocy i walka o to, by go posiąść. Do tego, zdawało się, całkiem interesujące postacie jak młoda panna z tajemnicą, banda oryginalnych wojaków, mroczny przystojniak niebędący człowiekiem itp. No i styl pozwalający połykać stronę za stroną.
Udławiłem się niestety fabułą, postaciami, a styl ledwo dawał radę, jako woda do popicia tej papki.

Fabuła okazała się straszliwie sztampowa i przewidywalna – jednym słowem ziewałem i zgadywałem z 95% skutecznością, co wydarzy się na następnych stronach. Postacie były wyraziste niczym naturalnych rozmiarów wycinanki z kolorowego kartonu - większość z nich zachowywała się naiwnie albo kiczowato i do tego była przewidywalna jak fabuła. W pewnym momencie heroiczna głupota w ich wydaniu sięgała niebios i naprawdę zastanawiałem się czy to przypadkiem nie parodia literatury przygodowej. A gdy bohaterowie zaczynali wygłaszać swoje kwestię, to nie musieli ich kończyć bym wiedział, co chcieli powiedzieć. Do tego ich motywacja była skomplikowana jak budowa cepa i tłumaczona w porażająco prosty i łopatologiczny sposób.
Choć główna bohaterka z całej tej hałastry wydawała się najmądrzejsza to autorka nie splamił jej choćby krztyną oryginalności. Może doszła do wniosku, że nie pasowałaby wtedy do intrygi? Bo ta wraz ze swoimi uczestnikami wzbudziła we mnie jedynie politowanie. Prosiłoby się też o tchnięcie, choć odrobiny życia w miejsce akcji, bo miałem nieodparte wrażenie, że bohaterowie są w hotelu sami i musieliby chyb go rozwalić całkowicie, by autorka czuł za zasadne wprowadzić ich w interakcję z szerszym otoczeniem.
Styl nie ratował niestety całości - poprawny, ale dla mnie szary i bez życia.
I ostatni zarzut – to ma ponad 800 stron! Grafomania czystej próby.
Plus taki, że szybko się czyta i tylko to utrzymało mnie przy tej książce – przy obu jej tomach (sic!).
Bym zapomniał: steampunku starczyło tam jedynie na okładkę.

Przyznam jednak, że jeżeli spojrzeć na to, jako na romans, to może wszystkie moje zarzuty okażą się bezzasadne. Nie dam głowy, choć wątpię. Nie czytałem wiele romansów, ale te, które czytałem wydawały mi się jednak o wiele sensowniejsze. Rozterki i uczucia bohaterów godne gimnazjum i początku szkoły średniej były rozciągane na kilka nawet stron i ledwo powstrzymywałem się od szybkiego przewracania kartek.

Zostawiam ocenę tej książki Wam, drogie czytelniczki, bo jest ona kierowana do Was. Każdemu facetowi czytanie jej odradzam z ręką na sercu, ale polecam pooglądanie okładki, bo fajna jest i już.