czwartek, 29 grudnia 2011

"Bezduszna" - Gail Carriger

Pierwsze spotkanie z Bezduszną przebiegło w atmosferze lekkiego szoku i nic nie wskazywało, aby ta znajomość miała trwać dłużej. Ba! Wszystko wskazywało na to, że zakończy się szybko. Panna (stara – nie zwykłem owijać w bawełnę) była obcesowa, wyszczekana i nadmiernie opalona przez geny ze strony ojca. Nos… który, delikatnie mówiąc, zwraca uwagę, też miała po nim. Tylko zachowajcie moje uwagi dla siebie – Lord Maccon, choć naszej bezdusznej nie cierpi jak morowej zarazy, to dziwnie się patrzy, gdy ktoś mówi źle o niej w jego obecności. Nie chcę wiedzieć, co oznacza takie spojrzenie u alfy wilkołaczej watahy Londynu. Na swoje usprawiedliwienie mam to, że nie jestem odosobniony w swojej opinii o naszej skarbnicy problemów. Jej zacna rodzina również wie, co o niej myśleć i spisała ją już dawno na straty. Co, jak co, ale tak jak Alexia, nie powinna zachowywać się żadna dama Londynu. I jeszcze te parasolki – ile bym dał, aby służyły jej one jedynie jako ochrona przed pogodą.


Początki rzeczywiście były ciężkie, bo maniera językowa autorki dorównuje głównej bohaterce, działając na mnie tak samo jak bohaterka na otoczenie. Jednak, ku swemu szczeremu zdziwieniu, owa maniera po 30 stronach nie dość, że przestała przeszkadzać, to zaczęła dawać przyjemność tworząc niezły duet z naszą Alexią. Choć ta druga potrafi grać solo - całe otoczenie zdaje się wtedy przy niej statystami służącymi do rozstawiania po kątach lub robiącymi za poduszeczki do wbijania szpilek.

Tak, bohaterowie są równie specyficzni jak styl – jakieś stare dwudziestopięcioletnie panny, jakieś wilkołaki, którym leci już drugi wiek, przyjaciółki w kapeluszach, które ma się z miejsca ochotę zerwać im z głowy i podeptać. No i wampiry. O wampirach nie należy zapominać. Szczególnie, gdy seplenią, są źle ubrane i próbują gryźć bez pozwolenia. Wszystko upchnięte w autorską wersję wiktoriańskiego Londynu. Pomysł niby nie jest odkrywczy, ale podany ciekawie. Bohaterowie, choć irytują swoim przesadnym zachowaniem, to zarazem przyciągają i intrygują. Fabuła ukryta za tym wszystkim powoli nabiera rozpędu i zanim się obejrzymy, to od książki nie idzie się już oderwać.

Sięgając po ten tytuł nie miałem jakiś specjalnych oczekiwań, choć osoba kobiety, jako autora coś sugerowała. Miała być książka przygodowa w klimatach steampunku – dostałem romans plus książkę przygodową okraszoną specyficznym stylem. Lektura dla kobiet? Tak, ale nie tylko. Choć romansu znalazłem tam sporo, by nie powiedzieć, w nadmiarze, to przez większość książki daleko było mu do typowej lektury z gatunku (w sensie pozytywnym, oczywiście).
Całość wypadła trochę naiwnie i miejscami ckliwie, a fabuła z początku intrygująca potem zdaje się zakończona cokolwiek w pośpiechu – nie została niestety w pełni rozwinięta, a jej potencjał w pełni wykorzystany. Końcówka… No cóż, nie można mieć wszystkiego.
Niemniej było zabawnie, a całość wypadła na tyle ciekawie, bym sięgnął po drugą część przygód Alexii z nadziejami na kontynuację ciekawiących mnie wątków.

Książka warta polecenia na pewno dla płci pięknej, co też niniejszym czynię, ale i facet, jeżeli podejdzie do lektury z odpowiednim nastawieniem, znajdzie ją interesującą, a przynajmniej znośną.

czwartek, 22 grudnia 2011

"Każdy kot ma dwa końce" - Przemek Wechterowicz

Przysłowia są mądrością narodów.
A może to nie przysłowia? Może to koty? Nie na darmo te szczwane bestie towarzyszą nam od zarania dziejów i nawet faraonowie je doceniali. Dopiero w średniowieczu naszym futrzastym milusińskim zaczęło wieś się gorzej - szczególnie czarnym wersjom, i ich właścicielkom.
Parafrazując: pokaż mi swojego kota, a powiem ci, kim jesteś.

Wiemy już, że przysłowia są fajne. A koty są fajne i bez naszej wiedzy, więc...
- "Let's combine!" - zakrzyknął Przemek Wechterowicz, a pani Anna tylko znacząco uniosła pędzel.

I tak oto powstała ta mała, lecz jakże urocza książeczka, która zagościła w tym roku pod moją choinką. Zaiste, dla kociarza mojego kalibru to wymarzony prezent. Mądra, śliczna i jakże prawdziwa. Bo czyż nie jest prawdą, że "jak sobie pościelisz, tak kot się wyśpi"*? Nie ma co walczyć z tymi pięknymi stworzeniami. Trzeba za to brać się za czytanie i przyswajanie oczywistych oczywistości podanych w tak lekkiej i przyjemnej formie.
Duża zasługa w tym i pani Anny Nowocińskiej-Kwiatkowskiej, która stanęła na wysokości zadania i zilustrowała każde z parafrazowanych przysłów zabawną i celną puentą.

Szczerze polecam ten tytuł na prezent tak dla siebie jak i dla kogoś. Jednak w przypadku kupowania dla kogoś solennie ostrzegam - kupcie od razu dwa egzemplarze, bo będzie Wam bardzo ciężko rozstać się z tą książeczką.

___________________________________________________________
*"Każdy kot ma dwa końce" - przysłowie czwarte.

wtorek, 20 grudnia 2011

"Magia kąsa" - Ilona Andrews

Odzwyczailiśmy się od magii. To było tak łatwe, że zostały po niej jedynie legendy. Oddaliśmy się w ręce techniki ufając jej bezgranicznie, pozwalając kontrolować i wpływać na każdy aspekt naszego życia. A potem magia wróciła.
Fala za falą dewastowała osiągnięcia techniki. Równała z ziemią budynki, odcinała prąd, podcinała skrzydła prawom fizyki wprowadzającym w ruch pojazdy. A potem odchodziła, ale nigdy na długo.

Pierwsze spotkanie z tą książką nie wróżyło czegokolwiek dobrego. Na okładce lew, który chyba uciekł z Narnii, pani z kwadratową szczęką i tekst Patricii Briggs, który mnie osobiście bardziej zniechęcał niż zachęcał. "Niepokorne dark fantasy"? Litości.
I pewnie skończyłoby się na powyższym, gdyby nie recenzja i namowa znajomej.

Kate nie miała łatwego życia. Mroczna przeszłość i niepewna przyszłość. Najemniczka żyjąca z umiejętności walki z nadprzyrodzonymi zagrożeniami nękającymi Atlantę.
A Atlantę ma co nękać: łaki czające się po zaułkach, wampiry łażą po suficie i gadają głosem swoich operatorów, pełno przyzwanego skądś tałatajstwa zdolnego urwać ci głowę i spalić przy okazji kawałek miasta. Nawet bogowie. I magia.
Ludzie radzą sobie jak mogą. Rząd dostosował się z czasem do nowej sytuacji i zaczął grać zgodnie z nowymi regułami. Powstały siły gotowe bronić nowego porządku: nowe oddziały policji i wojska, Gildia najemników i Zakon Rycerzy Miłosiernej Pomocy. Gildia bierze kasę, ale nie pyta. Zakon odwrotnie – nie bierze kasy, ale pyta i nienawidzi wszystkiego co magiczne z równym zapałem, ukrywając się za maską obojętnej uprzejmości.
A potem jest jeszcze gorzej. Nie dla świata. Dla Kate.

Polubiłem Kate, choć czasami - no dobra, często - miałem ochotę ją kopnąć. Dziewczyna ma ciężki charakter, ale bez niego raczej długo by nie pociągnęła. Szczególnie, gdy na horyzoncie majaczy sylwetka władcy zmiennokształtnych, a panowie nieumarłych podsyłają swoje wampirze sługi. Naszą Kate zdecydowanie nie otaczają normalni faceci, ale i ona sama normalna nie jest.

Książkę czyta się bardzo szybko, bez dłużyzn, bez nudnych fragmentów. Spodobała mi się narracja i świat przedstawiony. Nie powiem, by była to literatura wybitna bądź wartościowa, ale na pewno stanowi niezłą rozrywkę, którą mogę śmiało polecić dla każdego, kto nie ma alergii na kocią sierść : )

niedziela, 18 grudnia 2011

"Dziewiętnaście sekund" - Pierre Charras

Witajcie na 135ciu stronach uczuć.

Ta książka została zapisana słowami i ma bardzo mało stron. I na tym najlepiej zakończyć mówienie o oczywistych faktach.

Po przeczytaniu 26 stron odłożyłem książkę powoli. Spojrzałem na rękę. Nie drżała - dziwne. Wiedziałem, że ta książka porusza, ale nikt mnie nie ostrzegł, że aż tak. Dziewiętnaście sekund zwolnione do tempa uczuć i myśli potrafi być wiecznością. Uczucia opisane w tych dziewiętnastu sekundach są tak realne, że nie potrafiłem tylko o nich czytać. Zacząłem je przeżywać. Każde zwątpienie, chwilowy zryw nadziei, chwytanie się na sekundę złudzeń, by ze złością roztrzaskiwać je po chwili o mur wspomnień, pastwienie się nad sobą samym i obracanie tego przeciw tej drugiej osobie, myślenie o przeszłości i o "Co by było, gdyby?" - te wszystkie uczucia, które towarzyszą ludziom zdającym sobie sprawę, że coś ważnego umarło już dawno, choć z pozoru jeszcze zdaje się żywym. A może to nie tylko pozory?


Wymyśla się wtedy grę. Jedna osoba czeka, a druga ma wybór: przyjść lub nie przyjść.
Sceneria gry została z pieczołowitością wybrana - to dworzec RER (specyficznej kolei podmiejskiego metra). Wszystko zostało zaplanowane, a reguły są proste...

Nie ma czegokolwiek prostego w regułach ludzkich uczuć. Szczególnie, gdy te uczucia były splątane przez tak długi czas. Nawet martwe uczucie zajmuje miejsce w sercu. Wyrwanie go zawsze będzie boleć.

Gra - użyłem tego słowa za głównym bohaterem, ale gdy go używam, to wzdrygam się mimowolnie. Role, które wyznaczyli sobie bohaterowie są nienaturalne, fałszywe i tchórzliwe. A jednocześnie tak do bólu realne. Zatracili zdolność do rozmowy i zrozumienia się. Misternie utkali swoje uczucia, ale każde z nich tkało je ze swojego końca kobierca. Co z tego, że kobierzec przedstawia spójny obraz skoro w pewnym momencie nici i ściegi stały się inne, niepasujące do siebie?


Retrospekcje, historie innych osób będących przy okazji mimowolnymi obserwatorami i dramatycznymi aktorami, sekundy teraźniejszości, szczegóły nabierające nowej wyrazistości i sensu. Nie podejrzewałem, że można z nich wydobyć tyle uczuć i stworzyć tak genialnie ekspresją opowieść.
A jak cudnie budowany jest łańcuszek spojrzeń ludzi i jak naturalnie nawlekane są niego koraliki ich historii.

A potem jest „Styks” i na wszystko pada nowe światło. Oniryczna realność tragicznej chwili.


Powrót do książki zajął mi ze dwa tygodnie. Przez cały ten czas krążyłem dookoła niej zastanawiając się czy jestem wreszcie gotowy, by znowu się z nią zmierzyć. Byłem, i było warto.

Historia opowiada o codzienności i o codziennych dramatach, choć i o dramatach dla nas nieznanych, a nawet niepojętych. I czyni to w tak niesamowity sposób, że śmiem powiedzieć, iż wiele bym stracił nie czytając tej książki. Wszystko opisane jest kunsztownie i po prostu mądrze. Rzeczy nazwane są tak, jak powinny być - i te proste, codzienne, i te do tej pory nienazwane.
Język, którym posługuje się Charras, to, jak dawkuje emocje słowami - czegoś takiego jeszcze nie widziałem.

Książkę otrzymałem już popodkreślaną w wielu miejscach – dodałem sporo własnych podkreśleń : )
Szczerze polecam, na jakiś zamyślony, słoneczny poranek.

czwartek, 15 grudnia 2011

"Nakręcana dziewczyna. Pompa numer sześć" - Paolo Bacigalupi

Do bardziej skoordynowanego wyrażenia zdania na temat twórczości Baciagalupiego skłoniło mnie pytanie przyjaciółki: „czy ta książka jest fajna?” No i zaczęło się. Dokładnie, to zaczęło zgrzytać, bo nijak szło dopasować słowo „fajna” do książki tegoż autora. Ono tam po prostu nie pasowało. Tak samo jakby nie pasowało do stada lwic obgryzających antylopę. Tak, to są piękne i majestatyczne zwierzęta, ale na pewno nie są „fajne”. Szczególnie nie byłby „fajne”, jakby obgryzały kości człowieka. Książka Baciagalupiego nie „obgryzał” kości ludzi – taka przenośnia byłaby krzywdząca. Ona tańczy na zgliszczach całych społeczeństw.

Z początku koncepcja „Nakręcanej Dziewczyny. Pompy numer 6” wydawała się karkołomna – kilka opowiadań i powieść. Po lekturze stwierdzam, że był to bardzo dobry zabieg. Opowiadania rzucają człowieka na głęboką wodę wyobraźni Baciagalupiego i przygotowują do odbioru „Nakręcanej dziewczyny”. Bez wcześniejszej lektury opowiadań ciężej byłby odnaleźć się w wizji wyniszczonego ekologicznymi katastrofami świata, rządzonego przez odmienne prawa i odmienne zachowania, ciągle balansującego na krawędzi zagłady. Opowiadania tworzą pewną bazę, ugniatają naszą psychikę i światopogląd, pozwalają spróbować różnych pomysłów autora, krystalizując spójną wizję świata przedstawionego w „Nakręcanej dziewczynie” będącą zwieńczeniem tego, czemu dano początek w opowiadaniach.

Wizja świata i losy umieszczonych w nich ludzi są przerażające. Często sama wizja świata jest przerażająca, często to, co kryje się w ludzkich sercach. A wszystko jest wykreowane z taką mocą i wiarygodnością, że nie sposób przejść obok tego obojętnie. Z jednej strony człowiek jest przytłoczony, a z drugiej czuje się świadkiem czegoś niesamowitego. Tylko ludzi szkoda. Postacie, o których opowiada autor, to zazwyczaj osoby złamane przez okoliczności. W większości to ludzie relatywnie normalni, ale przy okazji tak różni od nas – ludzi wolnych głodu, prześladowań, opresyjnego i totalitarnego systemu władzy, stałego zagrożenia i strachu przed morderczymi chorobami. To całkiem inny poziom normy, ale wkraczając w świat Baciagalupiego odruchowo te normy przyjmujemy, niczym „nakręcanka”. Ciężko, bardzo ciężko przeciwstawić się temu w trakcie lektury. Oburzenie i niedowierzanie nadchodzi dopiero potem, gdy patrzymy na nasz świat, taki codzienny i taki bezpieczny.

Na początku napisałem, że słowo „fajna” do tej książki nie pasuje. Już pierwsze opowiadanie nie pozostawia złudzeń – nie ma na tyle dobrej pogody, by ta nie zbrzydła już po przeczytaniu kilku stron. Tu nie ma nadziei. Dominującym uczuciem jest jej brak, bo Baciagalupi postaciom i nam tej nadziei nie daje. Choć szansa na cud jest przecież zawsze. Nieważne jak znikoma.

Ta książka dała mi coś jeszcze – małe okno na świat wschodu, którego nigdy nie znałem. Łatwo zapomnieć, że ten region to nie tylko Japonia i Chiny, i mnie się to udało. Szczególnie „Nakręcana dziewczyna” jest pod tym względem cudowna, bo cała jej akcja dzieje się w Królestwie Tajlandii. Zapragnąłem po jej lekturze zapoznać się trochę bliżej z tym regionem.

No i okładka – jedna z najlepszych, jakie widziałem.

Polecam Wam dzieło Baciagalupiego, szczerze i z całego serca, bo mało jest Literatury takiej klasy.

poniedziałek, 12 grudnia 2011

"Koniec świata i hard-boiled wonderland" - Haruki Murakami

Przeczytaj” – to chyba jedyne słowo, którym powinno zachęcać do lektury tej książki. Musicie tylko wiedzieć, do kogo mówicie, ale po przeczytaniu tej książki powinniście umieć poznać inne osoby, które szczerze ją docenią.
Można jeszcze dodać „Nie spodziewaj się czegokolwiek, co do tej pory widziałeś/aś – ta książka łamie schematy”.

Zapraszam do lektury.

To było moje pierwsze spotkanie z Murakamim. Nie zaglądałem na tył okładki, nie czytałem oficjalnych recenzji. I cieszę się z tego niezmiernie. Nie na darmo na niespodziankę czeka się z zamkniętymi oczami. Po co psuć sobie przyjemności?
Tak samo jest z „Końcem świata” i z „Hard-boiled wonderland”. Dlaczego oddzielnie? A dlaczego nie? : ) Nie szukajmy klamry, znajdzie się sama. Zatopmy się w dziwny świat, i dziwną wizję świata. Śledźmy losy człowieka obdarzonego umiejętnością kodowania informacji i losy człowieka obdarzonego mocą czytania snów. Kto ich tym obdarzył? I co jest ważniejsze? A może… A może jednorożce istnieją naprawdę?

Odpowiedź gdzieś tam jest. I jest serce, dopóki go nie stracimy.

Człowiek, który ma serce, niczego nie może stracić, gdziekolwiek by się znalazł.” *

Czy możemy stracić serce?

Czasami niektórych rzeczy nie jesteśmy w stanie zauważyć, bo za blisko stoimy. Nie da się poznać układu z jego wnętrza. Czasami trzeba coś stracić, by coś zrozumieć, wrócić po śladach.

Cała ta książka zdaje się jedynie pretekstem, niesamowitym pretekstem, by zmusić nas do myślenia. Przemyca w ubraniu abstrakcyjnej fabuły masę rzeczy. Nie skupiajcie się na tej fabule, ale idźcie po śladach zostawionych na śniegu.

(...) Nie jest doskonałe – powiedziałem – ale zostawia po sobie ślad. Idąc tym śladem, mogę przejść jeszcze raz tą samą drogą. Jak po śladach zostawionych na śniegu.” *

Choć wiem, że próby te nigdy nie zakończą się pełnym sukcesem, to naprawdę spróbujcie zrozumieć swój cień.

Jednak nie wszystko to są abstrakcje zmuszające do myślenia. Obok nich, obok rzeczy, które tak naprawdę są przenośnią, Murakami przemyca całkiem zgrabną wizję świadomości, teorię Chińskiego Pokoju i wiecznego życia. I nie zdziwiłbym się, gdybym jeszcze jakieś rzeczy przegapił.

Książka napisana jest niesamowicie. Mało kto ma dar, by o czymś normalnym napisać w sposób oryginalny i niecodzienny, i obok codziennych rzeczy umieścić rzeczy niebywałe tak, że wpasowują się w normalność bez najmniejszego zgrzytu. To właśnie Murakami – niesamowity, mądry, oniryczny. To jego świat, niesamowity świat świadomości, od którego nie sposób się oderwać.

Dokładnie pamiętam jak dostałem tę książkę do przeczytania. Pamiętam spojrzenie. Pamiętam jak w podróży otworzyłem ją i nie byłem w stanie oderwać się od niej, ani oderwać ołówka od kartek. Mało jest książek, które potrafią w jakimkolwiek stopniu zatrzeć różnicę miedzy rzeczywistością a swoim światem. Ta książka to potrafi. Jak mało która wybiła mnie z rytmu.

I wiecie, co? Nie lubię Murakamiego – drań ubiegł mnie i napisał coś, co sam chciałem napisać ; ) Ale nie poddałem się, bo zacząłem pisać swoje opowiadanie zanim poznałem jego twórczość, więc czuję się usprawiedliwiony, choć taka konkurencja totalnie mnie onieśmiela : )

Sercem nie można się posługiwać (...). Serce wystarczy mieć. To tak jak z wiatrem. Wystarczy, że się go czuje.” *

Czym będziecie się kierować? Co chcecie mieć? Czy zdecydowalibyście tak samo?
Tak? Nie? A dlaczego?

Pomyślcie.

Przeczytajcie.
_______________________________________________________________________
Cytaty oznaczone * pochodzą z "Koniec świata i hard-boiled wonderland"

środa, 7 grudnia 2011

"METRO 2033" - Dmitry Glukhovsky

 - Umrzeć można na wiele ciekawych sposobów. Weźmy pierwsze lepsze z brzegu: rozszarpanie przez zmutowane szczury (ciągle mam po wydarzeniach z dzieciństwa koszmary), kulka od debili z Czwartej Rzeszy, najnormalniejsze (jakby można to nazwać „normalnym”) zaginięcie bez śladu w prostym tunelu bez odnóg albo, jak głoszą plotki, marny koniec w dole mającym na celu dokopanie się do Piekła. Łatwo przecież wyobrazić sobie, że żyjemy w jego przedsionku i kilku osobom przyszło to podobno do głowy. Ach, i pamiętajcie, naboje służą nie tylko do strzelania, nimi też się płaci.

Atomowa apokalipsa przyszła nieproszona, jak to zwykle ma w zwyczaju. Powierzchnia zamieniła się w radioaktywne piekło, więc kto przeżył schronił się w głębokich tunelach i stacjach przepięknego metra. Miejsce to stało się kolebką nowego społeczeństwa zebranego z resztek ocalałych mieszkańców Moskwy. Społeczeństwo to zaiste jest ciekawe. Mamy tu faszystów, komunistów, wolny związek handlowy i masę niezależnych stacji metra, często obsadzonych przez różne społeczne dziwolągi. A w środku legendarne Polis. Wszystko to połączone tunelami, których pokonanie kiedyś zajmowało kilka-kilkanaście minut wygodnym pociągiem, a teraz kilka godzin pieszo, jeżeli będziemy w ogóle mieli szczęście dotrzeć do celu.

Metro tętni życiem. Wykreowane przez autora społeczeństwo naprawdę jest bogate, ciekawe i, jak na moje laickie oko, bardzo realne. Apokalipsa wywróciła do góry nogami wszystkie wartości, poza podstawowymi. To potrafi z ludźmi zrobić wiele rzeczy, często skrajnych i nieprzyjemnych. Odrodziło się wiele zamiecionych pod dywan historii myśli politycznych, z ciemnych kątów powyłaziły schowane tam kiedyś wstydliwie społeczne dewiacje, narodzili się nowy prorocy. I promieniowanie dorzuciło swoje trzy grosze. Często siedlisko ludzi, które powinno być bezpieczną przystanią potrafi być śmiertelną pułapką. Bo ludzkie życie ciągle jest tanie. Nawet w tak niekorzystnym położeniu ambicje, ideologie i paranoje wiodą prym, a jednostka jest traktowana często typowo instrumentalnie. I właśnie na tourne po takich miejscach ukazujących postapokaliptyczne społeczeństwo bierze nas autor, przeplatając to spotkaniami z różnym osobliwymi i ciekawymi postaciami wydającymi się często jakby wyrwanymi z innej bajki.

Metro tętni strachem. Nie jestem specjalnie mocno dotknięty lękiem przed ciemnością, ale wizja smoliście czarnych tuneli zjeżyła mi momentami włosy na karku. Szczególnie za siedemsetnym metrem w stronę Ogrodu Botanicznego, albo ten nieszczęsny boczny tunel od Polaszejewskiej, schodzący na niższe poziomy, z którego bije aura niczym z otchłani. Opis, albo nawet sugestia niebezpieczeństw naprawdę robi swoje. Może nie tak jak w horrorach, ale wystarczająco dobrze. Czasami, gdy wszystko tonie w gęstej atmosferze strachu przed nienazwanym, ale do bólu realnym niebezpieczeństwem człowiek powtarza odruchowo w myślach „szybciej, biegnijcie szybciej!” A ile jest tu niesamowitości! Tylko czy to naprawdę niesamowitości? To już ocenicie sami.

Książkę czytało mi się bardzo dobrze, na tyle, by zarwać dwie nocki w tygodniu, wstać niewyspanym o 5.30 i przysypiać potem w pracy. Świetne opisy, dobrze skonstruowane postacie, wartka akcja, niepewność – to wszystko sprawia, że lektura książki nie męczy, ciekawi i sprawia, że po jakimś czasie ze zdziwieniem patrzymy na zegarek.

A gdzie bohater? A tu (wskazuję ręką na niczym niewyróżniającego się chłopaka zajadającego gulasz). Nie martwcie się wyglądem, nie martwcie się przeciętnością, coś w nim przecież musi być. Prawda?

Dmitry Glukhovsky, METRO 2033
wyd. Insignis Media, Kraków 2010