poniedziałek, 27 lutego 2012

"Dotyk Ciemności" - Karen Chance

Są talenty i talenty. Dzięki tym pierwszym zarabiasz grubą kasę, a dzięki tym drugim występujesz w takich programach jak "Mam talent" i modlisz się, by ktoś cię dostrzegł. Jest jednak jeszcze jeden rodzaj talentu. Teoretycznie możesz zarabiać dzięki niemu kupę kasy, a praktycznie to modlisz się, by nikt tego talentu nie zauważył i nie próbował go wykorzystać.
Cassie ma właśnie ten trzeci rodzaj talentu i strasznie przechlapane w życiu. Jej zdolności pozwalają jej na przewidywanie przyszłości i komunikowanie się z duchami. I wszystko byłoby fajnie, gdyby o jej talentach nie dowiedziały się nieodpowiednie osoby. Martwe osoby, by uściślić. A gdybyśmy chcieli być jeszcze bardziej szczegółowi to dodalibyśmy, że te osoby mają kły i piją krew.

Chyba nie ma nic gorszego od wampira o naturze gangstera, o czym Cassie przekonała się tracąc w dzieciństwie rodziców i wolność, a teraz, już jako dorosła osoba, uciekając i knując zemstę. I żeby to wszystko było tylko tak skomplikowane, ale gdzie tam. Cassie zostaje wciągnięta w konflikt, w którym biorą udział siły, których istnienia nawet nie podejrzewała. Siebie samą też o kilka rzeczy nie podejrzewała.

Dobra, żarty na bok - mało nie umarłem przy tej książce. Już na samym początku zdrowo dostałem w kość od narracji, bo narratorką jest Cassie, która ma w głowie istny chaos i ja, jako czytelnik, przez ten chaos musiałem przedzierać się, by jakkolwiek ogarnąć sytuację. Większość tekstu to nudnie napisane i często powtarzające się przemyślenia głównej bohaterki, która, tak między nami, pół mózgu zamieniła na brak odpowiedzialności i wyobraźni. Niestety, nie jest sama - reszta bohaterów dzielnie depcze jej po piętach. Szczególnie problem ten dotyka magów (Pritkin), ale i wampiry mają w tej kategorii godnego siebie reprezentanta (Tomas). Ogólnie wszyscy zachowują się jak na jakiś prochach. Czytając opisy tego, co robią bohaterowie miałem wrażenia jak z jakiejś bardzo słabej i bardzo egzaltowanej sztuki teatralnej, z podziałem na role tak mocnym, że gdy ktoś odgrywał swoją kwestię to świat zamierał i czekał, aż ten skończy. Autorka musiała pisać to, co jej akurat do głowy przychodziło i robić to naprawdę szybko, bo nie wygląda, by miała czas zastanowić się porządnie nad zachowaniem postaci. Podejrzewam, że liczyła się tylko Cassie, a reszta bohaterów fruwała jak wiatr głównego wątku zawiał. A że wiał halny… No i totalnie żadnego z bohaterów nie polubiłem, a nawet nie udało mi się ich porządnie poznać. Cassie była nudna i heroicznie głupia, Tomas to taki latynoski macho z połową mózgu i wielkim ego (ubiera się na czarno), Pritkina magowie powinni zamknąć w klatce i wyrzucić klucze zamiast wysyłać na misje, a Luis nosi rapier i wtrąca francuskie zwroty w każdym zdaniu. Był jeszcze Mircea – jego polubiłem, ale nie pamiętam, za co.

Gubiłem się przy tym, czasami totalnie, w sytuacji. Opisy były bardzo słabe. Większości tekstu to przemyślenia Cassie z wepchanymi między nie na odwał skrawkami opisów wydarzeń. Czasami musiałem sobie odpuszczać wyobrażenie otoczenia i akcji. Zostawało jedynie skupiać się na bohaterach i lichych dialogach, których zresztą było mało. Osobne zdanie należy się dla opisów walk - były tak chaotyczne i głupie, że miejscami byłem w ciężkim szoku (jeden z bohaterów, w zamkniętym pomieszczeniu, rzucił się na kogoś z… granatem w dłoni…)

Za to wiem jak autorka stworzyła świat przedstawiony - zaprosiła dwie przyjaciółki i kilka butelek Malibu (sami tak z kumplami robiliśmy, ale stosowaliśmy wódkę). Dziewczyny uwaliły się przykładnie, a następnie przerzucały pomysłami, co też tu jeszcze umieścić w świecie, żeby fajniej było. Ciekawi mnie, która tam biedna o satyrach marzyła.
To było tak przepakowane „cool” rzeczami, że w połowie książki przestałem doszukiwać się w tym wszystkich choćby skrawka wewnętrznej spójności i sensu. Rzeczy były, bo były. Ktoś coś robił, bo mógł. Dlaczego? A kogo to obchodzi. A zdarzenia działy się...

Najmocniejszą stroną książki była fabuła, która choć naiwna, to jednak zaciekawiła mnie na tyle, by jakoś dobrnąć do końca. Choć między bogiem a prawdą, to głównie ciekawiło mnie, co też tam jeszcze autorka wymyśliła.

Szczerze, to nie wiem, komu to polecić. Przyjaciółka, której ten tytuł zgarnąłem z półki zanim zdążyła go napocząć, właśnie go czyta i chyba nie dobrnie do końca.

środa, 22 lutego 2012

Opowiadanie (fragment) + omake



       Deser na początek : ) Fragment, który wrzuciłem poniżej, nie jest z mojego najnowszego opowiadania. To, co widzicie, powstało w styczniu. Pomysł napadł mnie podczas spaceru w deszczu i już mnie nie puścił. Wieczorem, następnego dnia, opowiadanie było gotowe. Nie jest zbytnio dopracowane, ale jest moje : ) Dwadzieścia siedem stron teksu, z czego na próbkę dostajecie sześć. Narracja pierwszoosobowa z lekką nutą niesamowitości i jeszcze lżejszą oniryzmu. Mam nadzieję, że się spodoba : ) A jak się spodoba, to całość mogę podesłać na maila w pdf'ie.

       A jak miewa się aktualnie pisane opowiadanie? A dobrze. Od ostatniej notki przybyło go trzydzieści pięć stron i codziennie przybywa kilka następnych. Jak na złość najlepiej pisze mi się w pracy. Klepię wtedy przy byle okazji na telefonie (mam taki z klawiaturką). Akurat pracę mam taką, że mózg musi mi działać na najwyższych obrotach więc i pomysły wtedy wpadają najlepsze : ) Nie wiem kiedy skończę, ale wdrożyłem się już na tyle, by sobie nawet podczytywać Wir w przerwach. Całkiem możliwe, że jakaś recenzja też niedługo tu zagości : )
     
A na razie łapcie fragment tego starszego opowiadania. Tytułu brak - żaden nie przychodzi mi do głowy. I zdjęcie mojej ulubionej koci, coby buro było ; )





***


       Trzask zamykanych drzwi taksówki zagłuszył ulewę tylko na sekundę i na powrót oddał jej panowanie nad dźwiękiem zalewającym świat. Stałem tak na chodniku, wśród spadających kropel deszczu i szumu. Nie postawiłem nawet kołnierza płaszcza. Przycisnąłem tylko mocniej ukrytą pod nim paczkę, odruchowo chroniąc ją przed wszystkim. Stojąc tak przed starą dwupiętrową kamienicą zdałem sobie sprawę, że wcale nie chcę pokazywać komukolwiek tej książki, nie chcę w ogóle wypuszczać jej z dłoni. Gdy kuriozalność tych uczuć w końcu do mnie dotarła wyrwałem się z tego dziwnego czaru trzymającego mnie w swoich szponach i w deszczu. Wzdrygnąłem się od zimna, poprawiłem pasek starej podróżnej torby ze skóry przewieszonej przez ramię i pobiegłem szybko do budynku, do ogromnych drzwi. Wyjąłem z kieszeni płaszcza pęk ciężkich, mokrych kluczy. Deszcz rościł sobie prawo do wszystkiego, chyba nawet do mojej duszy. Miałem już serdecznie dosyć tej dziwnej zimy, choć doświadczałem ją dopiero od godziny. Przekręciłem w zamku klucz, który był starszy od mnie chyba o pół wieku. Zamek szczęknął niechętnie, a drzwi poddały się naciskowi ręki z podobnym oporem. To miejsce wcale nas nie chce – przemknęło mi przez myśl. Żachnąłem się – jakby miejsca mogły kogoś w ogóle chcieć. Zawsze wyśmiewałem historie o domach, które zachowywały swój charakter i nie poddawały się nowym właścicielom. Jak budynek może mieć swój charakter? Książki, to już inna historia – pomyślałem zagłębiając się w mrok ogromnej klatki schodowej, docierając do widocznych w bladym świetle żarówki pierwszych stopni prowadzących na piętro. Zatrzymałem się i powiodłem wzrokiem po schodach. Każdy stopień należał do książek. Setki, w nierównych stosikach, często niepozwalających przejść, pięły się niknąc w ciemnościach półpiętra. Miałem wrażenie, że mnie obserwują. Zupełnie jak koty. Biło od nich to dziwne skupienie, które czuje się w obecności mruczącego rodu. Kot nie musi na nas patrzeć byśmy wiedzieli, że jest nas świadomy. Opuściłem spojrzenie i głowę, pocierając palcami piekące oczy. Jestem przemęczony. Byłem w podróży od miesiąca i w jej trakcie często noce były bezsenne, wypełnione szelestem kartek. Było warto - pomyślałem rozpinając płaszcz i wyjmując spod niego paczkę. Odstawiłem na chwilę torbę i zdjąłem mokre ubranie przewieszając je przez ramię od strony poręczy, by kapiąca z niego woda nie spadała na leżące na schodach książki. Paczkę trzymałem w lewej dłoni. Złapałem za torbę i powoli, jakby z ociąganiem zacząłem iść. Do ulewy dołączyły błyskawice. Burza w zimę? Ledwo tląca się żarówka zgasła nagle. Sekunda ciemności, ale to wystarczyło bym o mało nie potknął się o stosik książek, który nagle wyrósł przed mną niewiadomo skąd. Zatrzymałem się zdziwiony i lekko wystraszony. Stosik stał jakby zagradzając drogę, dając do zrozumienia, że nie jestem tu mile widzianym gościem, że nie wracam do domu. Obszedłem go ostrożnie przyglądając się tytułom, których nie znałem. Podczas mojej nieobecności Ula zdobyła bardzo dużo książek. W większości nie były wiele warte, ale na razie nie mamy aż takich znajomości i wiedzy, by zajmować się jedynie „białymi krukami”. Trzeba przecież z czegoś żyć. Ścisnąłem mocniej paczkę – takie okazje nie trafiają się często, ale ta akurat nie była na sprzedaż.
      Półpiętro wyglądało jak biblioteczka. Brakowało tu tylko stoliczka z krzesełkiem i lampki. Książki pięły się w górę po półkach podniszczonych regałów zasłaniających nawet okno. Skręciłem w prawo i szedłem dalej docierając w końcu do szczytu schodów. Wejście do mieszkania wyglądało jeszcze bardziej niesamowicie. Tu też stały regały w półmroku zdające się otaczać mnie ze wszystkich stron. Nie wiedziałem jak to możliwe, by zagubić się choćby na sekundę mając drzwi do mieszkania po lewej stronie, prawie na wyciągnięcie ręki, ale udało mi się. Książki pochłonęły moją uwagę i gdy podszedłem do regałów przez moment nie wiedziałem, gdzie się znajduje i minęła chwila zanim zorientował się, po której stronie były drzwi. Regały skróciły się jakby niechętnie, klatka schodowa zmniejszyła, a drzwi przybliżyły. Podszedłem do nich niepewny czy są prawdziwe. Ostrożnie dotknąłem klamki. Nie były zamknięte, skrzypiąc cicho wpuściły mnie do swojego świata.
      - Kochanie, jestem w domu! – zawołałem, by nie zaskoczyć Uli, która siedząc wśród książek dałaby się zaskoczyć nawet orkiestrze dętej. Wysłałem jej sms’a z lotniska, ale znając ją nie przeczytała go.
      Długi korytarz tonął w mroku. Łazienka była zaraz po lewej stronie. Wszedłem do niej i powiesiłem płaszcz nad wanną. Wytarłem głowę ręcznikiem przeglądając się w lustrze. Kurz książek zdaje się na stałe zagościł w moich krótkich ciemnych włosach. Ula tylko uśmiechała się, gdy pytałem ją nieśmiało, co o tym myśli. Żyjemy w przeszłości, kochanie – mówiła wtedy - nic dziwnego, że nas naznacza.
      Wyszedłem z łazienki wsłuchując się w ciszę mieszkania, wodząc palcami po mijanych regałach stojących na każdej wolnej ścianie korytarza. Spod drzwi na jego końcu sączyło się delikatne światło. Zaglądnąłem jednak najpierw do sypialni szukając wolnego miejsca, by postawić torbę. Książki zawładnęły nawet łóżkiem. Dokładnie, to moją połową – uśmiechnąłem się. Następnie przebrałem się i uporządkowałem je trochę.
      Każdą z przekładanych książek obracałem w dłoniach, wodziłem palcami po ich okładkach i grzbietach, sprawdzałem stan papieru. To był odruch i nie chciałem się go wyzbywać. Uwielbiałem kontakt ze starym papierem, jego fakturą, zapachem, szelestem. Minęło dobre trzydzieści minut, zanim dobrałem się do swojej szafki z ubraniami. Przez moment pomyślałem, że nie ma tu dla mnie miejsca, ale zbyłem tą myśl uśmiechem. Ula zawsze żyła w więcej niż jednym świecie na raz i gdy realność znikała na chwilę ten drugi świat natychmiast zawłaszczał ją całą. Nie bez obawy zaglądnąłem do kuchni. Czasami potrafiła nie jeść nawet przez dwa dni i patrzyła na mnie ze szczerym zdziwieniem, gdy jej o tym mówiłem. Na początku obawiałem się, że może reagować rozdrażnieniem, ale nie zdarzyło się jeszcze, by nie dała oderwać się od książek i zaprosić na obiad lub przekąski, które przygotowałem. Przypomniałem sobie ten cichy uśmiech, który potrafił wyrazić więcej niż słowa. Stęskniłem się zanim. Tak bardzo chciałem go znowu zobaczyć.
      Lodówka była podejrzanie pełna, tak samo zamrażalnik. Stwierdziłem to z lekkim zdziwieniem. Oznaczało to, że zjadła wszystko, co zostawiłem i nawet sama wybrała się do sklepu. Trudno było w to uwierzyć. Przyglądnąłem się dokładnie wnętrzu zauważając dwie butelki uwielbianego przez Ankę Guinnesa. Jak dobrze mieć przyjaciół, którzy zaopiekują się domem i domownikami pod naszą nieobecność.
      Zaglądnąłem w końcu do pokoju, spod którego drzwi witało mnie światło. To nasza pracownia. Pierwsze pomieszczenie w kamienicy, które zostało zawładnięte przez książki. Pierwszy przyczółek ich inwazji na pozostałe pokoje. Otwierając drzwi musiałem pchnąć je mocniej. Podłogą też zawładnęły.
      Ula siedziała przy laptopie podpierając brodę na złożonych dłoniach opartych o kolana, wpatrując się w ekran, na którym był projekt jakiegoś wnętrza, nierozpoznawalny z tej odległości. Laptop stał na starym, masywnym i straszliwie zagraconym biurku z ciemnego drewna. Na całe oświetlenie składała się mała lampka o ciepłym świetle, które wydobywało z pokoju szczegóły setek książek, nadawało życie dziesiątkom regałów, dwóm fotelom, kubkowi z kawą i naszej kotce wylegującej się na prawie niewidocznym stąd parapecie pojawiającym się wyraźnie od czasu do czasu w świetle burzy rozszalałej już na dobre za oknem. Zdałem sobie sprawę, że burza towarzyszyła mi od Barcelony, spotkała mnie w Monachium i teraz w Krakowie. Kotka niespodziewanie otworzyła szeroko oczy - dwa szmaragdowe klejnoty.
      Zatrzymałem się na chwilę przyglądając drobnej sylwetce Uli, jej ciepło-brązowym półdługim lekko nastroszonym włosom, w których gościły cieniutkie warkoczyki związane czerwonymi nitkami. Siedziała po turecku na naszym ulubionym fotelu, otulona kolorowym ręcznie robionym pledem. Puknąłem lekko we framugę. Obróciła się, by obdarzyć mnie zielonym spojrzeniem, w którym początkowe zaskoczenie ustąpiło miejsca iskierkom radości. Jak zwykle nie powiedziała ani słowa, ale to spojrzenie mówiło wszystko. Posłuchałem go podchodząc i przytulając ją, opierając brodę o jej ramię i wpatrując się w ekran. Projekt naszego marzenia. Nasz antykwariat.
      Wtuliłem się w jej włosy chłonąc ich zapach, a potem ugryzłem delikatnie w ucho. Odwróciła się ze śmiechem i pocałowała mnie czule. Po chwili, jakby przypominając sobie o tym, co chciała mi pokazać oderwała usta od moich ust i obdarzyła radością spojrzenia pełnego akceptacji, tęsknoty i tysiąca innych uczuć.
      Przyglądnąłem się w końcu planowi, który tak dobrze znałem. Pomieszczenie z parteru. Jeszcze przed wyjazdem otrzymaliśmy pozwolenie na wyburzenie ścianek działowych i połączenie kilku pomieszczeń, tworząc nowe, spełniające nasze oczekiwania. Było idealne i Ula idealnie je zaprojektowała.
      - Ładnie ci wyszło – stwierdziłem z podziwem.
      - Anka przyniosła jakiś program do projektowania wnętrz. Jest tak prosty, że nawet Ty będziesz potrafił posługiwać się nim.
      Stęskniłem się nawet za tą delikatną i ciepłą kpiną, która nigdy nie miała w sobie choćby odrobiny jadu. Poza tym rzeczywiście z techniką byłem na bakier. Książki nie potrzebują techniki.
      Powiodłem wzrokiem po liniach ścian, regałów i stolików.
      - Hmmm – coś mi wpadło do głowy i obracałem bezwiednie tą myśl. Stanęło mi nagle przed oczami dziwne wnętrze, pełne obcych regałów i obcej geometrii. Wyciągnąłem lewą dłoń nad jej ramieniem zatrzymując czubek palca tuż przed ekranem. – A gdyby tak przestawić ten tu, a ten tu. Przepchnąć je trochę…
      Wodziłem palcem po ekranie i w pewnym momencie ogarnęła nas ciemność. Ścisnąłem odruchowo mocniej drugą ręką ramię Uli. Ta burza działała mi na nerwy coraz bardziej. Po chwili żarówka rozbłysła na nowo, tak samo ekran laptopa.
      - Dziwne – skonsternowała bez złości Ula.
      - Burza w zimę – potwierdziłem. – W ogóle ta zima jest dziwna.
      - Nie to miałam na myśli – wiedziała, że niektóre rzeczy trzeba mi tłumaczyć łopatologicznie. – Laptop ma baterię. Przerwy w napięciu nie powinny go wyłączać.
      Tak, to cały ja. Moja dusza urodziła się sto lat temu.
      - Jadłaś coś dziś? – zmieniłem temat.
      - Och! – taka odpowiedź mi wystarczyła.
      - Zmiataj do kuchni – pocałowałem ją. – Zaraz do ciebie dołączę, tylko sprawdzę maile.
      Wstała zabierając kubek z niedopitą kawą.
      - Też chcesz jakieś kanapki?
      - Tak – odparłem – i tą mieszankę zielonej herbaty, jeżeli jeszcze jest.
      - Oki – jej śmiech jeszcze przez chwilę znaczył miejsce, w którym stała. Czasami miałem wrażenie, że jest jakimś wcieleniem kota z Cheshire.
      Siadłem na zwolnionym fotelu, jeszcze ciepłym od jej ciała. Zanim zdążyłem uruchomić przeglądarkę automatycznie odpalił się program do projektowania wnętrz. Korzystając ze sposobności uruchomiłem z historii ostatnio używany plik. Zdziwiłem się. Choć wnętrze było zdecydowanie to samo, to rozkład regałów był trochę inny. Przypominał to, jak ja go widziałem. Zupełnie jakby dotyk mojego palca i myśli zmienił plan. Przypatrywałem się zafascynowany. Ciągle jednak czegoś zdawało się tam brakować. Nie byłem jednak w stanie powiedzieć, czego.

      Dotyk ciepłego kubka wyrwał mnie z zamyślenia. Zazwyczaj to Ula była tą zaskakiwaną osobą. Obdarzyła mnie przekornym uśmiechem czytającej mi w myślach, a potem objęła wyciągając przed siebie obie dłonie i stawiając na biurku dwa kubki parujące aromatem świeżej kawy. Ekspres to był jednak strzał w dziesiątkę.
      - Mówiłam, że prosty program? – powiedziała obchodząc fotel i siadając mi na kolanach. Przyglądnęła się uważniej planowi. – Naniosłeś te zmiany, o których mówiłeś? Rzeczywiście ładnie.
      Spojrzałem na nią zdziwiony.
      - Nie zdążyłem niczego nanieść – powiedziałem. – Otworzyłem tylko plik, na którym pracowałaś.
      Patrzyła ze zdziwieniem to na mnie to na laptop. Nie wątpiła w to, co powiedziałem. Nigdy nie podważała moich słów.
      - Nieważne – machnąłem ręką.
      Wziąłem z biurka położoną tam uprzednio paczkę i podałem jej nic nie mówiąc, uśmiechając się jedynie tajemniczo.
      Rozpakowała ją zerkając na mnie z pytającym uśmiechem, by po chwili otworzyć szeroko oczy, gdy zobaczyła jej zawartość.
      - Zdobyłeś ją! – wykrzyknęła. – A ja nawet nie wierzyłam, że ona istnieje.
      - Mówiłem ci, że Eco nie kpił ze mnie, gdy opowiadał, co skłoniło go do napisania jednej z jego książek. A skłoniło go to dzieło – puknąłem palcem w trzymaną przez nią książkę.
      - Daj spokój – zaśmiała się. – Ja ciągle nie mogę uwierzyć, że spotkałeś go w tamtej bibliotece i miałeś okazję z nim porozmawiać. To takie niewiarygodne, zupełnie jak sen.
      Wróciłem myślami do wspomnienia sprzed pięciu lat. Wtedy, na drugi dzień sam wątpiłem, czy to nie był sen, czy sobie tego wszystkiego nie wymyśliłem pod wpływem tej biblioteki, jednej z ulubionych bibliotek Umberto Eco. To spotkanie i rozmowa wydawały się zbyt niesamowite, zbyt natchnione, zbyt niewiarygodne, by były prawdziwe.Szczególnie, że nikt w bibliotece nie pamiętał, by Eco poprzedniego dnia w niej gościł. Ciągle miałem wątpliwości, ale trzymana przez Ulę książka stanowiła na to niezbity dowód. To było trochę szalone, by pod wpływem niepewnej rozmowy, która równie dobrze mogła być urojona, rzucić się w poszukiwanie książki, o której nikt nie słyszał.
      Zrobiłem to jednak.
      - Jak udało ci się ją zdobyć? Opowiadaj! – zażądała z uśmiechem.

piątek, 17 lutego 2012

Omake - czyli z okazji braku recenzji : )

Trochę się naczytałem przez początek tego roku. Przez moment obawiałem się, że w dwa miesiące wyrobię średnią roczną normę, ale w końcu się opanowałem: ) Trochę recenzji też powstało przez ten czas, ale teraz będzie mała przerwa. Dlaczego? O tym trochę niżej.

Zakładając tego bloga zastanawiałem się jak najlepiej przywitać się z Wami. Wyszło mi, że tym, co na takim blogu jest najważniejszym - recenzją : ) Wygrzebałem więc z LC najlepszą, moim zdaniem, stworzoną przeze mnie recenzję i wrzuciłem modląc się, by w ogóle ktokolwiek zainteresował się tym. Przyznam, że trochę obawiałem się jak mi będzie szło prowadzenie bloga. Lubię pisać, ale strasznie niesystematyczna ze mnie bestia. Pocieszałem się, że mam jakiś zapas starych recenzji na LC, to w razie czego będzie co wrzucać w razie braku weny. Okazało się jednak, że nie było to potrzebne.

Teraz wypadałoby powiedzieć coś więcej o sobie, poza tymi kilkoma skromnymi słowami wrzuconymi na blogu tu i ówdzie.

Czytam odkąd pamiętam. Nie mogę powiedzieć, bym miał normalne dzieciństwo, bo w większości zamiast jakiś bajek bądź młodzieżowej literatury czytałem stare Fantastyki ; ) Oczywiście normalne książki też były, bo nie gardziłem przygodami Dzikiej Mrówki, uwielbiałem Puca i Bursztyna, pana Samochodzika i pewnie jeszcze kilka innych zapomnianych już książek. Niemniej fantastyka od dzieciństwa była tym, co czytywałem namiętnie,często jedynie i co pewnie będę czytał do grobowej deski.

Dopiero niedawno, za sprawą Arii, otworzyłem się na inne rodzaje literatury (czego objawem jest miłość do Zafona), założyłem bloga i na poważnie zacząłem pisywać recenzje.

Poza recenzjami pisuję też od czasu do czasu jakąś tam prozę - głównie opowiadania. Wiele ich nie ma, ale pisanie sprawia mi wielką frajdę. Do tej pory powstało raptem kilka opowiadań - wszystkie w narracji pierwszoosobowej i onirycznych klimatach.

Teraz jednak postanowiłem zmierzyć się z czymś bardziej fabularnym.

Dawno temu napisałem trzydzieści stron prostego jak budowa cepa opowiadania upchniętego w autorski świat i rzuciłem je w kąt. Teraz przyszło mi do głowy, że świat i ogólny pomysł jest dobry i szkoda go marnować. Dodatkowo uznałem, że będzie to dobre ćwiczenie rzemieślnicze, bo ja niestety nie z tych natchnionych pisarzy. Do tej pory pisanie przeze mnie opowiadań polegało na przelewaniu w prostej linii na kartkę tego, co mam w głowie, bez żadnego udziału myśli. Niestety takie pomysły trafiają się mi niezmiernie rzadko. A jak próbowałem pisać coś innego, co sobie świadomie planowałem, to nic mi z tego nie wychodziło.

Teraz zabrałem się za coś, co ma fabułę, więcej wątków, więcej bohaterów i nawet bohaterów drugoplanowych ; ) To spowodowało, że muszę się na tym skupić, bo inaczej się pogubię. Dlatego też na jakiś czas książki idą w kąt, a więc i recenzji siłą rzeczy będzie mniej.

Co z tego wyjdzie? Zobaczymy. A jak wyjdzie coś fajnego, to może i Wy zobaczycie : )

Poza tym daję się męczyć moim trzem kotom i marzeniom o Nikonie D7000 : ) W planach zwiedzanie europejskich miast poczynając od Pragi. Do tego między innymi potrzebny mi porządny aparat w zastępstwo mojej wiekowej i nieporęcznej hybrydy Samsunga : ) A w marcu na koncert Loreeny McKennitt^^

Przy okazji powrzucałem Wam trochę zdjęć mojej biblioteczki, coby szaro nie było.
Sporo książek mam pożyczonych, sporo jest w drugim rzędzie za tymi na przodzie, ale tak mniej więcej to wygląda. W ambitniejszych planach zakupowych (bo ja po prostu lubię wydawać pieniądze na książki) jest skompletowanie Martina i Zafona. Uwielbiam półki zapełnione książkami. Moim cichym marzeniem jest dom w całości takimi półkami zastawiony.

Jak znam siebie, to pewnie nową recenzję napiszę raczej prędzej niż później, ale nie będzie to już tak często jak ostatnio.

niedziela, 12 lutego 2012

"Opowieści z meekhańskiego pogranicza. Północ - Południe" - Robert M. Wegner



Północ


Góry. Cholerne góry, kamienie, lasy, doliny, śnieg, dziesiątki plemion i ich bogów. I ten lodowiec. Imperium przyszło tu po żelazo, srebro i miedź, ale tak naprawdę to nie one są głównym towarem eksportowym. To topór i skała. Każdy, kto zagości w tej krainie może dostać tego więcej niż będzie w stanie przełknąć. A nie trzeba wiele. Nawet na uczęszczanych szlakach łatwo znaleźć się w sytuacji, w której szybkie nogi nie pomogą. Często poniosą cię one na spotkanie nawet bardziej zakazanych mord niż posiadają górale, którzy cię gonią. Tylko te nowe mordy mają jedną cechę szczególną – szare płaszcze na grzbietach. Słyszałeś o nich? Pewnie, że słyszałeś. Nie da się przybyć tu i nie słyszeć. Szczególnie Szósta zrobiła się sławna. Toż to legendy się o nich tworzą. Sławne negocjacje i ta piekielna historia z shadoree. A o niektórych wydarzeniach to lepiej nie słyszeć. Dlaczego? Szczury mogłyby obgryźć ci nogi, hehe. Cicho! Tak, te szczury, więc o dwa tony ciszej. Nie słyszałeś, czym wsławiła się Szósta Kompania Szóstego Pułku Górskiej Straży? Serio? No, nie wiem, czy chce mi się opowiadać tak długą historię, w gardle mi zaschło. Dzięki. Eh, przednie piwo tu warzą. A więc, od czego tu zacząć? Może od pościgu za shadoree. I nie zamawiaj jedzenia, bo od tego, co robili i co tak bardzo wkurzyło Szóstą nawet najtwardszym zabijakom robi się niedobrze, a ty, bez obrazy, do nich nie należysz. Słuchaj, więc. To było tak…

Południe

Siedziałem przy niej od dwóch dni. Choć pewny byłem, że umrze, jej stan zaczął się stabilizować. Issaram – ten pustynny lud – nigdy nie przestaną mnie zaskakiwać, choć tak naprawdę mało o nich wiem, więc nie powinno mnie to dziwić. Mogłem z nią zrobić, co chciałem, nawet zerwać zawój materiału, pod którym ukrywają twarz przed obcymi. Nie zrobiłem tego jednak. Zasłużyła na honor i musiał to przyznać nawet taki meekhanczyk jak ja. Zasłużyła po tysiąckroć. Sama przeciw dwóm tuzinom. Musiała być gdzieś w pobliżu, gdy usłyszała krzyki mordowanych dzieci. Dzieci nie sprzedały swego życia tanio, ale i tak zginęły. A ona rzuciła się na dwa tuziny jeźdźców. I wygrałaby, gdyby nie szaman. Zabiła go w końcu, ale sama odniosła prawie śmiertelne rany. Teraz od dwóch dni opiekuję się nią siedząc w pustynnej niecce i wsłuchuję w jej majaczenia. Opowiada o swoim ludzie, o niezrozumieniu, o najeździe meekhan i o krwawej zemście, o pradawnych wojnach bogów. I o bracie. Przede wszystkim o bracie, który zszedł do świata cywilizacji, by poznać ten świat. To niesamowita historia, warta opowiedzenia, ale nie wiem, czy powinienem kiedykolwiek ją komuś powtórzyć…

Imperium

To cholerne Imperium zbyt się rozciągnęło, mówię ci. Jeszcze trochę, a zwali się jak dom ze zbyt małą ilością podpór pod sufitem. Potrzeba konsolidacji tego, co już zdobyte. Wytłuczone kulty odbudowują świątynie, a ich kapłani skupiają coraz więcej wiernych. Jak coś się z tym nie zrobi, to imperium znowu stanie w płomieniach religijnych krucjat. Potrzeba pewnych zmian. A imperialne szczury ganiają w te i we w te. Mówię ci, te roszady wśród żołnierzy to ich robota. Podobno kogoś szukają. To ma jakiś związek z tą nieszczęsną wioską, co zniknęła z powierzchni ziemi pięć lat temu. I wiesz, co ci powiem? Mam nadzieję, że nigdy tej osoby nie znajdą…




Nareszcie, nareszcie! Nareszcie trafiłem na bardzo dobrą książka fantasy. Czuć w tym „Grombelardzką legendę” i „Północną granicę”, ale to nie plagiat, a coś naprawdę porządnego, podobnego, choć napisanego we własnym stylu, zgrabnie łączącego walkę i krew z często dość głębszym przesłaniem.
„Opowieści” były tak wychwalane, że nie mogłem podejść do nich inaczej niż z mocnym dystansem, ale ten już po przeczytaniu pierwszego opowiadania rozwiał się momentalnie. Świetnie opisana akcja i otoczenie – idealne połączenie dynamiki i szczegółowości, które pozwala bez problemu orientować się w akcji, ale jednocześnie nie nuży, nie przystopowuje jej; dobrze skonstruowani bohaterowie - a czasami i bardzo dobrze, rozbudowani, z historią, z różniącymi się charakterami; barwny świat opisany dokładnie tak, by zaciekawić i nie zanudzić opisami; intrygi, tajemnice i puenta wieńcząca każde z opowiadań. Czego chcieć więcej? Jeżeli ktoś mruknął w tym momencie „powieści, a nie opowiadań” to wspomnę, że opowiadania z perspektywy tworzą pewną luźną całość, budują zręby głównego wątku i mają kontynuację w kolejnym tomie. Naprawdę warto sięgnąć po „Opowieści”. Jeżeli tendencja zostanie utrzymana, to rośnie nam konkurencja dla Feliksa W. Kresa. Z czystym sumieniem polecam tą książkę każdemu fanowi dark fantasy.

wtorek, 7 lutego 2012

"Inne pieśni" - Jacek Dukaj

Wyobraźcie sobie, że prawa fizyki rządzące naszym światem siedzą w pudełku niczym kot Schrödingera. Ich stan nie jest jednak zero-jedynkowy, proste „żywy-martwy”. Zastąpmy go czymś o wiele bardziej skomplikowanym, bo przecież tym jest. Przez długi czas prawa te, ukryte przed ludzkim wzrokiem, wprawiały wszystko w ruch i to nam wystarczyło. Następnie ludzie tacy jak Newton i Einstein zaczęli do nich zaglądnąć i powiedzieli „prawa te są takie, a nie inne”. Wyciągnęli z pudełka prawa jak prawo powszechnego ciążenia, ogólnej i szczególnej teorii względności, i wiele innych, a świat przyjął je, jako prawdziwe, inne odrzucając, jako z gruntu fałszywe. A co, gdyby to Arystoteles pierwszy zaglądnął do tego pudełka i wyciągnął coś zgoła innego – prawa formy i materii, żywiołów takich jak ge, pyr, hydor, aer?

Znacie zapewne takie osoby – wchodzą do pomieszczenia i rozmowy cichną; takie, które nie muszą nic mówić, by wzbudzić szacunek bądź strach; inne, które bez problemu zarażają nas swoim nastrojem (radością bądź smutkiem). Ich postawa, sposób mówienia, pewność siebie – to wszystko promieniuje z nich w prawie namacalny sposób wpływając na nas. A co, gdyby wyrzucić z poprzedniego zdania słowo „prawie”? Gdyby wpływali nie tylko na nas, ale i na otoczenie? Gdyby ich forma była na tyle potężna, by zmienić naszą formę i morfę, a w szczególnych przypadkach nawet sam keros świata? Gdyby lekarze nie tylko wiedzieli jak leczyć i co stosować, ale potrafili wpływać na pacjenta mocą swojej formy, narzucać jego morfie odpowiedni kształt pomagając mu zdrowieć? Gdyby teknitesi nie tyle potrafili coś zbudować/stworzyć/zrobić, co rzeczywiście wpływali na morfę rzeczy, na które nakierowany jest ich talent? Gdyby demiurgosi potrafili kreować całkiem nowe morfy (jak np. nowe zwierzęta bądź zwierzęce hybrydy), doprowadzać żywioły do prostszych morf lub zmieniać całkowicie stadia tych morf (kamień lżejszy od powietrza, powietrze poruszające się stale w jednym kierunku)? Gdyby istnieli kratistosi – królowie świata, których anthos odmieniałby keros całych krain gnąc go w swojej koronie niczym wosk, a w bliskości których normalni ludzie byliby w stanie jedynie paść na ziemię i czołgać się w pyle?
Jak wyglądałby nasz świat, u którego podstaw stałyby odmienne prawa fizyki?
Jeżeli chcecie wiedzieć, to zapraszam do lektury „Innych pieśni”.


Dukaj jest mistrzem i geniuszem. Wykreowany przez niego świat jest niesamowity, tajemniczy i inny, a zarazem tak podobny. Pomimo wszystko łatwo się w nim odnaleźć odkrywając jakieś punkty zaczepienia, nie pogubić się. Nazwy są inne, ale nie całkiem inne - często to tylko przekręcona litera lub jakaś forma greki. Nie jest to jednak zabieg czysto estetyczny, o nie – wszystko ma swój cel. Historia i historyczne postacie są inne, ale znowu Dukaj w jakiś tajemniczy sposób wydobywa z naszych umysłów odpowiednie skojarzenia pomagające ułożyć kreowany przez siebie przy użyciu obcych słów obraz w zgrabną i zrozumiałą całość. Miejsce akcji zlokalizować dużo łatwiej, ale ciągle trzeba wysilić się odrobinę. Mnie dawało to niesamowitą przyjemność – poznawać powoli całkiem nowy świat. To było jak prawdziwa przygoda – wyprawa w nieznane!

Czymże jednak byłby nawet najwspanialszy świat bez bohatera?

Hieronim Berbelek, a dokładniej esthlos Hieronim Berbelek (uwielbiam Dukajowe słowotwórstwo) - spotykamy go w momencie, w którym jego życie jedzie na jałowym biegu, zniszczone wydarzeniami przeszłości – wojną, w której brał udział. Próbuje nadać mu sens, odbudować swoją morfę, odzyskać siłę swojej formy. Udaje mu się żyć z dnia na dzień prawie od niechcenia zarabiając całkiem przyzwoite pieniądze na swojej małej kompanii handlowej. To jednak nie to, czego szuka, co może mu pomóc. Zagląda od czasu do czas na przyjęcia organizowane przez aristokrację i króla Vodenburga – wsiada wtedy do powozu cały czas mając w uszach namowy swojego wspólnika starającego się wypędzić go z marazmu, w który popadł. Choć nie jest tym, kim był kiedyś, jego forma ciągle jest formą aristokraty – kogoś, kto walczy, kto bierze to, co uznaje za sobie należne. Opędza się od perspektywy podróży powietrzną świnią do Aleksandrii, do której namawia go tenże sam wspólnik, w celu podpisania nowych umów handlowych. Wszystko to pył. Życie Hieronimia ciągle balansuje niebezpiecznie na krawędzi.
Co może mu pomóc? Czy będzie to spotkanie z niewidzianymi od lat dziećmi, które była żona (po wpadnięciu w nieliche kłopoty) odsyła pod jego opiekę? Czego chce od niego nastoletni Abel, którego głowa pełna jest wyobrażeń o ojcu powstałych pod wpływem wyczytanych w podręcznikach do historii relacji? Jak to spotkanie wpłynie na nich obu? Co może zrobić dla swojej nastoletniej córki Alitei? Kim jest i czego chce od niego tajemnicza esthle Amitace, którą Hieronim postanowił chcieć pożądać, narzucając sobie siłą woli odpowiednią formę pożądania?
Powoli bieg wydarzeń kieruje ich w stronę Aleksandrii leżącej w cieniu anthosu kratistosa Nabuchodonozora. Aleksandrii kryjącej wiele piękna i tajemnic, będącej bramą do serca Afryki kryjącej największą zagadkę świata – tygiel, w którym powstają pod stopą tajemniczej formy (a może jej braku) morfy tyleż piękne, co przerażające. Kryjącej punkt zwrotny w życiu Hieronima.

Dukaj nie tworzy historii łatwych w odbiorze. Niemniej wciągają one niesamowicie, tak, że nie sposób się oderwać. Pełne tajemnic, nowych słów i znaczeń, niesamowitych bohaterów i lądów, filozofii i teologii, fizyki niebędącej naszą fizyką, balansującej na granicy alkemii i nieznanego. „Inne pieśni” to rozbudowane dzieło, które bardzo trudno jednoznacznie zakwalifikować do jakiegokolwiek gatunku. W naturalny sobie sposób wymyka się prostym określeniom, bo jakże określić przy użyciu starych słów coś całkiem nowego?

Moim skromnym zdanie „Inne pieśni” to książka, którą każdy, kto nie szuka w szeroko pojętej fantastyce jedynie rozrywki, musi przeczytać. Powiem też, że to imo najlepsza książka Dukaja i zarazem jedna z najlepszych, jakie czytałem.


ps. Moje pierwsze myśli na temat zrecenzowania tej książki wyglądały mniej więcej tak:
Wilk zarzuca na ramię podniesioną z ziemi motykę.
- No, to gdzie te słońce? - szepce rozglądając się.

: )

sobota, 4 lutego 2012

Opowieści o Królewskich Fechtmistrzach: "Pozłacany łańcuch" - Dave Duncan

Wybór należy tylko do ciebie. Możesz odejść, a możesz zgodzić się zostać. Stracisz wtedy swoje imię i wszystkie więzy łączące cię z dotychczasowym życie. W zamian dostaniesz nowe więzy i nowy cel, przywileje i honory. Jeżeli powiesz „tak”, to będzie ostatni wybór w twoim życiu.


Bezwarunkowa wierność to straszliwa rzecz, szczególnie, gdy nie masz wyboru, komu masz ją ofiarować. Takie życie czeka Królewskich Fechmistrzów – wychowanków swoistego zakonu wojowników służących królom Chiviaiu. Głównym bohaterem – sir Durendal – jest jeden z nich. Wydawałoby się, że zwolnienie z podejmowania jakichkolwiek decyzji, poza tym jak najlepiej strzec swojego protegowanego, jest komfortową sytuacją. Tak przynajmniej wydaje się większości kandydatów na fechmistrzów. Nudne życie u boku nudnego protegowanego. Czasami życie potrafi jednak zaskoczyć. Durendala poznajemy w młodości, w momencie, w którym podejmuje ostatni zwałoby się wybór w swoim życiu, by zaraz przeskoczyć w przyszłość i zobaczyć go, jako człowieka już sędziwego i niebędącego fechmistrzem. Zamiast tego pełniącego funkcję kanclerza. Funkcję, której właśnie jest w dość nieprzyjemny pozbawiany.
Książka opowiada historię Durendala i przedstawia zdarzeniach, które doprowadziły go do tego momentu jego życia. Poznajemy więc historię służby królowi na jego dworze, historię niezachwianej wierności i poświęcenia, historię wyborów, często bardzo trudnych.
Oraz historię fechmistrzów, bo to oni tak naprawdę są tu głównym, zbiorowym bohaterem.

Pomysł na fechmistrzów autor miał zaiste świetny – zakon, będący bardziej szkołą, który przyjmuje różnego typu dziecięce „odpady” i w tyglu kuźni ciała i ducha przekuwa na fechmistrzów. Są tu kształtowane nie tylko ich umiejętności, ale i ciała – w rytualnej magii przywołującej duchy dopasowuje się ich wzrost i inne pożądane cechy. Nie to jest jednak najciekawsze, bo takie rzeczy przecież już widzieliśmy. Ciekawa jest przysięga, jaka później łączy fechmistrza z protegowanym. Przysięga powodująca, że na początku nie jest nawet w stanie oddalić się zbytnio od niego. Powodująca, że nie sypia, nie jest w stanie upić się, nie jest w stanie zrobić cokolwiek przeciw swojemu protegowanemu. Przysięga, którą fechmistrz składa w rytuale, w momencie, w którym protegowany przebija jego serce mieczem. Od tego momentu jedynym celem jego życia jest chronienie protegowanego i w drugiej kolejności króla – jeżeli król sam nie jest protegowanym. Czasami dochodzi do konfliktów, w których przysięga fechmistrza zostaje poddana ciężkim próbom.

Zdawałoby się, że książka powinna mnie zachwycić. Dobrze napisana, z pomysłem, z ciekawymi zdawałoby się bohaterami. Niestety czegoś jej brakło. Początkowo nie wiedziałem, o co chodzi – czytałem i po jakimś czasie, z kartki na kartkę, coraz bardziej coś było nie tak. Dopiero teraz, po skończeniu książki, z perspektywy kilku dni, widzę, o co chodziło. Czytając tą książkę miałem wrażenie oglądania niskobudżetowego serialu s-f. Wszyscy pewnie znacie ten niski budżet, kameralne wnętrza, średnią grę aktorską. Tu odnosiłem dokładnie takie samo wrażenie. Brakowało rozmachu w scenach i fabule, brakowało zróżnicowania bohaterów, brakowało mocno zaznaczonego wątku przewodniego, zwrotów akcji, rozbudowanych wątków pobocznych.

Książkę, nawet pomimo powyższego, czytało się dobrze, ale tylko dobrze. A wierzę, że niektóre osoby mogłaby ona zmęczyć. Niemniej amatorom fantasy mogę ją polecić z czystym sumieniem.
Książka ma swoją kontynuację w postaci dwóch kolejnych tomów. W wolnej chwili dam im szansę.