piątek, 27 grudnia 2013

"Ziarna Ziemi" - Michael Cobley



Łatwo boczyć się na oczekiwania, gdy wchodzą nam w paradę. No i tylko boczenie pozostaje, bo nic z tym fantem zrobić się nie da. Gdy brałem w łapki „Ziarna Ziemi” spodziewałem się sci-fi napisanego z rozmachem. Nie zawiodłem się, bo rozmachu historii odmówić nie można. Jednakże po przeczytaniu pierwszych rozdziałów spodziewałem się czegoś więcej, spodziewałem się udanego połączenia „Hyperionu” z „Gwiezdnym Przypływem”. Tu pojawił się problem.

Historia zaczyna się kapitalnie: pierwszy kontakt, wyniszczająca wojna, ucieczka statków-ziaren i rozwój oddalonych od Ziemi kolonii, wykaraskanie się Ziemi z konfliktu dzięki pomocy z zewnątrz i wpasowanie się w międzygwiezdne społeczeństwo, a potem odkrycie jednej z zaginionych kolonii współdziałającej ze starożytną, zacofaną obecnie rasą. Gwiezdne konflikty, polityka, starcia ras i ideologii. A w tle tego pradawny konflikt między życiem organicznym i maszynowym.  Byłem w niebo wzięty, bo naprawdę wszystko wskazywało, że będziemy mieć do czynienia z międzygwiezdnym społeczeństwem na miarę uniwersum z Gwiezdnego Przypływu przyprawionym o konflikt jak z Hyperionu. Dobrze było, naprawdę, a potem wzięło i się sfilcowało. Dlaczego? Bo dotarliśmy do szczegółu.


Szczegół niestety w tej powieści leży. Im dalej w wątki, plany, konstrukcję fabuły, tym więcej umowności, dziur logicznych i naiwności. Gwiezdne społeczeństwo po wstępnym zarysowaniu pozostaje w takim stanie do końca, taka sama sytuacja spotyka rasy oraz zarys sytuacji politycznej. Akcja skupia się poszczególnych bohaterach i kłopotach, w które się uwikłali. A kłopoty to intrygi szyte naprawdę grubą dratwą, gdy pod ręką ma się zaawansowane nanonici. Dodatkowo mamy tu do czynienia nie tyle z miszmaszem gatunkowym, który w pewnym stężeniu występuje, co z miszmaszem punktów ukazania akcji, która skacze w różne miejsca. To, moim zdaniem, nie bardzo autorowi wyszło, bo zbytnio zaburza tempo i wybija z rytmu, do tego stopnia, że przygód niektórych bohaterów najnormalniej nie chciało mi się czytać, a na pobieżnym kartkowaniu ich rozdziałów nic nie traciłem (co za dobrze o książce nie świadczy). A sami bohaterowie byli nieskomplikowani, by nie powiedzieć prości, i niestety nie udało mi się zbytnio przejąć ich losami. Bardziej interesowała mnie sytuacja ogólna, ale ona była przyćmiewana losami bohaterów, co tylko potęgowało moją irytację.

Tym oto sposobem z początkowego zachwytu lektura „Ziaren Ziemi” zamieniła się w brnięcie do końca, by zobaczyć w jakim momencie autor urwie nam akcję każąc czekać na kolejny tom. Szczerze, to nie wiem, czy po ten kolejny tom sięgnę.

7 komentarzy:

  1. Częściowo się z Tobą zgodzę, bo książka okazała się całkiem inna, niż się spodziewałam, aczkolwiek taki misz masz gatunkowy mi się osobiście podobał. Ciekawa jestem drugiego tomu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mieszanka gatunków akurat również mi się podobała, ale jak pisałem: to nie w niej leży problem książki.

      Usuń
  2. Poszukam tej książki i sprawdzę na własnej skórze tę gatunkową składankę :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie słyszałam wcześniej o tej książce i po pierwszych zdaniach Twojego tekstu bardzo chciałam to przeczytać. Niestety należę do tych osób, które "wiecznie się wszystkiego czepiają", więc przy tej lekturze też pewnie by tak było. Na razie cieszę się ze skompletowania wszystkich książek Donaldsona z serii i zapewne po skończeniu lektur recenzenckich za nie zabiorę się w pierwszej kolejności. co nie oznacza, że będzie to szybko :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Donaldson? Czyżby chodzi o serię "Skok w ..." ? Jeżeli tak, to czekam na Twoją recenzję, bo przeczytałem pierwszy tom i mam mieszane uczucia.

      Usuń
    2. Tak, właśnie o "Skoki" chodzi :) Na Zaginionej Bibliotece czytałam pozytywne opinie, więc jestem tego bardzo ciekawa. I specjalnie czekałam, aż ukaże się pełna seria :)

      Usuń
  4. Może i finisz kiepski, ale myślę, że warto to przeczytać choćby ze względu na wyśmienity początek :)

    OdpowiedzUsuń