wtorek, 31 stycznia 2012

"Przywoływacz dusz" - Gail Z. Martin

Dawno miałem przyjemność czytać dobrą książkę z gatunku high fantasy. Dlatego z dużą dozą optymizmu sięgnąłem po zbierający całkiem niezłe oceny cykl pani Gail Z. Martin, a dokładnie po jego pierwszą część, tj. "Przywoływacza dusz".
Jakbym powiedział, że spodziewałem się wiele po tej książce to minąłbym się z prawdą. Nie spodziewałem się jednak, że dostanę coś tak słabego.

Historia zaczyna się aż nazbyt banalny i przewidywalny sposób. W dzień Nawiedzin, kiedy to dusze zmarłych potrafią być widoczne nawet dla nieobdarzonych mocą, poznajemy księcia Martrisa - drugiego syna sprawiedliwego króla Margolanu. Przy okazji poznajemy pobieżnie resztę królewskiej rodziny w tym pierwszego syna - Jareda, który dla odmiany będzie arogancki, niesprawiedliwy, brutalny, gwałcący służące itp. Jak dodamy do tego bal z okazji Nawiedzin, to nie sposób spodziewać się czegokolwiek innego niż przewrotu, w którego rezultacie główny bohater jest zmuszony do ucieczki, porzucenia swojego dotychczasowego życia, tułaczki po świecie i knucia zemsty na Jaredzie. Wstęp prosty, ale przecież wiele dobrych historii zaczyna się w prosty sposób. Niestety, w tym przypadku jak było prosto na początku, tak będzie do samego końca.

Fabuła nie zachwyca. Dostajemy standardowe "dobry brat musi powstrzymać złego, co zagarnął tron, i przy okazji uratować świat". Bo oczywiście za złym bratem stoją złe siły. Wszystko jest tu tak proste, że epitet "prostackie" aż prosi się o użycie. Przewidywalność i naiwność wylewająca się z kart książki poraża. Czułem się jak na sesji rpg prowadzonej przez mistrza gry uważającego, że jego gracze są opóźnieni umysłowo. Bohaterowie są prowadzeni jak po sznurku, cały czas ktoś im pomaga, ktoś doradza, ktoś wskazuje kierunek, zbiegi okoliczności zbiegają się same ze sobą, a przeznaczenie zstąpiło na ziemię i popycha wszystkich grubym paluchem. To jest tak nachalne, że aż boli.

Żeby jeszcze ci bohaterowie byli ciekawi. Niestety, nie są. Dostajemy standardowy zestaw postaci, którym z nieznanych powodów zrównano osobowość i zmieszano w szarą papkę. Mamy nijakiego księcia na wygnaniu, targanego emocjami, chcącego zemścić się za śmierć rodziców i siostry, posiadającego mocą, ale niestety tkniętego niemocą zrobienia czegokolwiek z samym sobą i otoczeniem. Mamy barda, o którego bardowości autorka szybko zapomniała. Mamy trzech wojowników, którzy po kilkudziesięciu stronach zlewają się w jedną postać. Powyższe osoby stanowią podobno grupę towarzyszy i niektórzy nawet podobno przyjaźnią się ze sobą jednak autorka chyba o tym zapomniała, bo ich relacje są dziwne i nienaturalne. Następnie dostajemy uzdrowicielkę i jej brata, i księżniczkę przeznaczoną naszemu księciu. Jak kogoś pominąłem to przepraszam, ale naprawdę łatwo tu przegapić jakąś postać. To nawet nie jest parada szablonowości.

Świat przedstawiony jest pusty. Jakieś księstwa z ledwie naszkicowaną historią (albo i bez), skrawki opowieści o wojnie z "tym Złym", niemożliwa do wyobrażenia sobie topografia terenu, tajna loża czarodziejek itp. Do tego bardzo słabe opisy otoczenia i akcji. Wszystko to powoduje, że bohaterowie wędrują sobie Skądś, przez Coś, w kierunku Wielkiego Celu. A wszystko, co się im przytrafiało nie idzie skomentować inaczej niż "ja to już gdzieś widziałem...".

Styl autorki to osobna kwestia, której należy się odrobina "ciepłego" słowa. Męczyłem się czytając. Wspomniane słabe opisy akcji, nic niewnoszące przemyślenia, sztywne dialogi, masa powtórzeń, chaos utrudniający czasami zorientowanie się w sytuacji. Słabo, naprawdę słabo. Może to wina tłumacza, a autorka jest niewinna, ale szczerze w to wątpię.

I na koniec bardzo niefajny fabularny chwyt. Pierwszy tom jest tylko wstępem - sam w sobie opowiada bardzo ubogą historię i jedynie otwiera wątki. By dowiedzieć się czegokolwiek więcej trzeba sięgnąć po następny tom.
Ja, z całą pewnością, po niego nie sięgnę i pierwsze zdanie recenzji niestety pozostaje nadal aktualne.

czwartek, 26 stycznia 2012

"Labirynt odbić" - Siergiej Łukjanienko

Wirtualna rzeczywistość przyszła do nas jakby bocznymi drzwiami, bez super komputerów, łączy światłowodowych, gniazd wszczepianych w czaszkę. Zamiast nich jest dźwięk i obraz, słodka pułapka o nazwie Deep zastawiona na naszą podświadomość. Po co tworzyć realność i wpychać ją nam do głowy, gdy starczy przekonać naszą podświadomość, że te kilka pixeli na ekranie to coś całkiem realnego? Jest tylko mały problem - z objęć Głębi nie wyjdziesz samodzielnie. Potrzebne są do tego narzędzia i procedury. Nikt nie jest w stanie przekonać własnej podświadomości, że nie doświadcza czegoś prawdziwego. No dobra, prawie nikt, ale to jest już tajemnicą naszego bohatera.

Przyzwyczajony do Łukjanienki jako pisarza urban fantasy z pewną ciekawością sięgnąłem po "Labirynt odbić". Czy się zdziwiłem? I tak, i nie. To cyberpunk, który nie jest cyberpunkiem - to po prostu Łukjanienko.
Jego styl, konstrukcja postaci, fabuły i wątków, opisy, Rosja - rozpoznawalne od pierwszych stron i nie do podrobienia. Autorowi i tu udało się przemycić w pewnym stopniu ten ulotny klimat znany z Patroli. Nie ważne, że główny bohater zamiast magii używa komputerowych wirusów. Są ludzie, są uczucia, jest tajemnica, trochę filozofii i psychologii, niesamowite opisy - wszystko w tym jedynym i niepowtarzalnym stylu.

Autor skorzystał z okazji, jaką daje wirtualna sceneria, i zwrócił uwagę na sporą ilość społecznych problemów, które istnieją już w naszym Internecie. Tylko w Głębi ich wymiar uległ zmianie, wszedł na nowy poziom, czasami całkiem realny. Sieć jest bezkresna i możesz być w niej prawie bezkarny, wszystkiego spróbować, stać się kim tylko chcesz. Wszystko jest wirtualne, wszystko jest odbiciem naszej podświadomości. Głębia zaciera jednak niebezpiecznie granice. Niektórym ludziom trzeba pomóc.

Trochę jednak zabrakło Łukjanienki w Łukjanience. Po prostu przyzwyczaiłem się do Patroli i dobrze mi z tym przyzwyczajeniem. W "Labiryncie" zabrakło mi trochę klimatu, który doceniłem we wcześniej czytanych książkach tego autora. Dodatkowo było ciut za wiele geekowego słownictwa związanego z grami i starymi komputerami. Konia z rzędem temu, kto nie grał w Dooma i połapał się ze szczegółami w akcji. Niemniej nieznajomość powyższego nie powinna przeszkadzać w lekturze i za to Łukjanience chwała, bo jest sporo innych rzeczy, na których można się skupić. Są fajnie pokazane relacje międzyludzkie w Głębi jak i sama Głębia, która na dobrą sprawę mogłaby obyć się bez łatki VR.

Mam też drobne zarzuty co do fabuły, bo moim skromnym zdaniem była prosta niczym budowa cepa. Widać, że nie na tym skupił się autor, ale może temat jest dla mnie zbyt dobrze znany, bym w pełni się tym zachwycił (a dla niektórych ten dwutomowy cykl zapoczątkowany przez "Labirynt" jest najlepszym dziełem Łukjanienki). Jak pisałem wcześniej - cyberpunk podany jak nie cyberpunk. Dla jednych zaleta, dla innych wada.
Nie mogę też powiedzieć, by podobało mi się rozwinięcie i zakończenie głównego wątku. W ogóle główny wątek do mnie nie przemówił. Za to diabelnie podobał mi się wątek osobisty, że się tak wyrażę, głównego bohatera. Lubię postacie kreowane przez Łukjanienkę, są rozbudowane i realistyczne - to chyba jego najmocniejsza strona.

Pomimo wszystkich powyższych narzekań książkę oceniam bardzo dobrze. To nie to, co Patrole, ale to naprawdę fajna historia, którą szczerze polecam.

poniedziałek, 23 stycznia 2012

"Dzienny patrol" - Siergiej Łukjanienko, Władimir Wasiliew

Jesteś pewny? Naprawdę? Gdzie ty widzisz te różnice, dla których warto to wszystko poświęcić? I ty siebie uważasz za Jasnego? Przestań! A niech cię wszyscy diabli!

Gdy "Nocny patrol" nieśmiało pokazywał nam, że nie wszytko jest czarno-białe, to "Dzienny patrol" rzuca nam tym w twarz. W bardzo nieprzyjemny sposób. Jest Jasność, i jest Ciemność, a między nimi jest szarość – ocean szarości.
Każdy konflikt rządzi się jakimiś prawami. Im groźniejsza broń w użyciu tym mocniejsze muszą być ograniczenia. Zazwyczaj to strach.
Równowaga to jednak nie tylko wymysł ludzi i Innych. Nie tylko oni dążą do niej na swoje ograniczone sposoby. Czasami równowaga dba o siebie sama. Czasami są ofiary.

Gdy zobaczyłem drugie nazwisko obok Łukjanienki, to miałem pewne obawy. Jakby nie patrzeć, to nie wróży zazwyczaj czegokolwiek dobrego. Chwała Zmrokowi, że tym razem jest inaczej. „Nocny patrol” był świetny, ale czegoś mu brakowało. Nie była to wada, po prostu brak. To coś pojawiło się wraz z Władimirem Wasiliewem. To przejmujące uczucia, które potrafią ścisnąć gardło. Tego brakowało pierwsze części – czegoś, co chwyta nie tylko za wyobraźnię, ale i za serce. Nie wiem jak autorzy podzielili się rolami przy tworzeniu tej książki – to nie jest ważne. Ważne, że wyszło im to genialnie.

„Nocny patrol” w całości pokazywał nam świat Innych z perspektywy Jasności. Teraz mamy okazję poznać świat z perspektywy Ciemności i szarości. Powiem Wam szczerze, że pierwsza opowieść naprawdę wywarła na mnie wrażenie. Długo zajęło mi otrząśnięcie się z jej wpływu – nie udało się do końca książki i zostało to jeszcze bardziej wzmocnione, bo finał dodatkowo poruszył coś we mnie i zostawił w takim stanie na długie godziny.
Cała pierwsza historia została opowiedziana z perspektywy młodej wiedźmy – Alicji, którą zdążyliśmy poznać w pierwszym tomie. Przyjemnie zobaczyć Inność bez smyczy, bez ograniczeń, bez sztucznego altruizmu, bez tych wszystkich śmieci i hipokryzji. Inność, która nie jest ani dobra, ani zła. Która jest dumna i sama o sobie stanowi.
A potem jest jeszcze ciekawiej – jest walka o równowagę i o wpływy, są intrygi i niejasne cele. A wszystko skąpane w uczuciach i emocjach. I jest jeszcze bardziej tragicznie.

Po co to wszystko? Co jest tego warte?

Bohaterowie „Dziennego patrolu”są wykreowani w taki sposób, że nie pozostaje nic innego jak z szacunkiem skłonić głowę autorom. Dawno miałem taką przyjemność z samego faktu pojawienia się postaci na kartach książki. Ich postawa, myśli, uczucia, dramaty. Łatwo wyobrazić sobie, że to realni ludzie, łatwo zrozumieć ich tragedie nawet w naszych kategoriach. Łatwo poddać się wpływowi uczuć.
Rzadki to przypadek w tego typu literaturze. Tym bardziej cenny. Alicja, Anton i Swieta, Igor, Zawulon – mógłbym wymieniać dalej, ale po co? Kto czytał „Nocny patrol” ten na pewno sięgnie i po „Dzienny”. A kto nie czytał, ten niech wie, że im dalej, tym lepiej. Naprawdę warto zapoznać się z cyklem Łukjanienki : )

niedziela, 22 stycznia 2012

„Cień wiatru” - Carlos Ruiz Zafón

Trzymam właśnie w rękach nowiutki egzemplarz tej książki, w pięknej twardej oprawie, z mapą Barcelony wydrukowaną wewnątrz. Ciężko mi oderwać się od niej, by zacząć pisać.
Czy rzeczywiście jedna książka potrafi zmienić życie człowieka? Tak. Czuję się trochę, jakbym trzymał w rękach prawdziwy „Cień wiatru”. To przebija gdzieś z tej książki. Widzę to po sobie, widzę też po innych osobach, które ją przeczytały.
Jedna książka może zmienić życie człowieka…” – cytat z tyłu okładki może wydawać się cokolwiek pretensjonalny, ale nawet gdybym nie wiedział, że w przypadku tej książki to prawda, to już sama okładka i tytuł dałyby mi do myślenia. Gra słów w tytule jest niesamowita, a okładka doskonale z nią współgra. Ten cytat po prostu tam pasuje.

Bardzo żałuję, że nie przeczytałem "Cień wiatru" wcześniej, kilkanaście lat temu, w młodości. Może wtedy inaczej odbierałbym książki? Może widziałbym w nich coś więcej niż papier i tekst, traktował lepiej niż medium służące do przekazywania historii. Może znalazłbym tą jedną jedyną książkę...
Do tej pory było całkiem sporo książek, które chciałem postawić na półce. Zazwyczaj po to, by do nich wrócić albo móc je komuś pożyczyć. Z „Cieniem wiatru” sprawa ma się jednak inaczej. Rzeczywiście, mam ochotę wrócić do tej książki, mam ochotę dać ją do przeczytania dla mojej mamy, która nie czytała książek od trzydziestu lat, ale teraz pierwszy raz chcę mieć tak naprawdę konkretną książkę, być świadomy tego, że ją posiadam, że jest moja. Bo ta książka, z mojej perspektywy, to coś niesamowitego - magia zaklęta w słowa.

"Cień wiatru" został napisany w roku 2001 – daleko więc od mojej młodości. Daleko też od młodości Zafona. Jednak nawet teraz jego wizje potrafią zawładnąć na długie chwile moją wyobraźnią. W młodości... potrafię wyobrazić sobie, jaką wtedy miałyby moc.
Pierwszy raz spojrzałem na książkę inaczej. Pierwszy raz spotkałem się poezją zaklętą w prozie, z obrazami powstającymi w mojej wyobraźni po samym dotknięciu wzrokiem słów, a nawet i bez tego – one same w sobie są obrazami. Po co artystom pędzle do malowania?

Po przewróceniu ostatniej strony książki czułem się trochę jak główny bohater – Daniel, którego ojciec zaprowadził na Cmentarz Zapomnianych Książek gdzie w jego ręce trafił przeznaczony mu „Cień wiatru” mało znanego autora. Jedna książka naprawdę może zmienić życie człowieka – Daniel pod jej wpływem postanawia podążyć tropem tajemniczego autora książki i poznać jego pozostałe dzieła wplątując się tym samym w całkiem zgrabnie skonstruowaną kryminalną historię, doświadczając pierwszych miłości i pierwszych namiętności, poznając życie. Ja nie mam zamiaru wplątywać się w żadne afery (i mam nadzieję, że takowe afery nie mają zamiaru wplątywać się we mnie), ale również zapragnąłem podążyć śladem autora – Zafona, i poznać jego pozostałe dzieła („Marina” w twardej oprawie leży właśnie obok „Cienia wiatru” na moim biurku). Pierwszy raz naprawdę chcę poznać bliżej postać autora, dowiedzieć się czegoś o jego życiu, gdzie dorastał, gdzie pisał, co na niego wpływało, co jeszcze stworzył poza książkami (wiem, że stworzył muzykę do "Cienia wiatru", ale czy coś jeszcze?). Zapragnąłem pojechać do Barcelony (te cudowne zdjęcia, które umieszczone w książce działają niczym dobrze dobrana przyprawa w potrawie).

Historia opowiedziana w „Cieniu wiatru” mogłaby zdać się nawet banalną, dla co bardziej wytrawnych znawców kryminałów, ale Zafon ubrał ją w tak piękne słowa, że ja nie potrafiłem przejść obok niej obojętnie, nie zważając nawet na słabą końcówkę. Fascynujący bohaterowie, nawet antagoniści, ich losy, przeszłość, myśli, przeżywane przez nich miłości i namiętności, spotykające ich tragedie, uczucia, opisy miejsc i zdarzeń (nawet prosta scena, jak Daniel przykrywa ojca kocem), słowa, które pozostają na długo w pamięci. To wszystko sprawiło, że Cień wiatru stał się na obecną chwilę moją najukochańszą książką, tą jedyną. I jak naprawdę nie mam czasu, by czytać książki po dwa razy, dla niej zrobię wyjątek, by powtórnie zatopić się w kreowaną przez Zafona malowniczą rzeczywistość, odetchnąć powietrzem Barcelony.

piątek, 20 stycznia 2012

"Brudnopis" - Siergiej Łukjanienko

Nie chciałbym znaleźć się w takiej sytuacji, w jakiej znalazł się Kirył. A może i bym chciał? Chcielibyście po powrocie do domu zastać uchylone drzwi i usłyszeć, że ktoś obcy jest w środku? Pewnie, że nie. Kto chce mieć okradzioną chatę i jeszcze trafić na włamywacza, który nie wiadomo co może nam zrobić? Uwierzcie jednak, że to bardzo kusząca alternatywa w stosunku do tego, czego zwiastunem dla Kiryła były uchylne drzwi. To był koniec wszystkiego, bo nagle wszyscy go zapomnieli, nawet realność, ale … Nie powiem wam : )

„Brudnopis” ma masę dobrych stron, ale chyba największą z nich jest to, że jest nieprzewidywalny. Dla mnie, z perspektywy ostatniej strony, wszystkie elementy książki wydają się znane, jednak podczas czytania nie było rzeczy oczywistych. Gdy już wydaje się nam, że wiemy, o czym jest książka, to dostajemy porcję nowych informacji, po której w najlepszych wypadku mówimy sobie „no, blisko, w sumie się zgadza, ale…”. Tak, „ale”. Brudnopis zaskakuje praktycznie do ostatniej strony. I ten jego tytuł, który ciągle intryguje : )

Łukjanienko jest geniuszem narracji. Wspominałem to już przy okazji recenzji „Nocnego patrolu”, ale wspomnę i tutaj. W jego opisach jest nastrój, jest świat, który się czuje. Gdy Kirył otwierał okna, gdy rozmawiał z Kotią, gdy domyślał się prawdy, gdy idzie ulicą w deszczowy dzień – czułem, jakbym tam był.
I do tego sporo naprawdę fajnych myśli. Bardzo to w prozie Łukjanienki cenię – są okazję, by razem z autorem zastanowić się nad niektórymi sprawami, obrócić w myślach jakieś zdanie, podumać przez chwilę.
I dzięki Łukjanience jeszcze bardziej pokochałem narrację pierwszoosobową. Wszystko jest plastyczne, spójne, narracja jest dynamiczna, nie ma przestojów albo nudnych fragmentów. Dla mnie to jeden z autorów, którego słowa czyta mi się najprzyjemniej, bo mało jest książek, które mam ochotę przeczytać naraz, a po odłożeniu mam ochotę od razu sięgnąć po kolejny tom, albo w ogóle po jakąkolwiek inną książkę autora, byleby zostać w stworzonym jego narracją świecie.

I jedna z lepszych okładek, jakie widziałem - książki Łukjanienki naprawdę mają do nich szczęście, gdy są u nas wydawane.

A co w sumie dostajemy w „Brudnopisie”? Tajemnicę. A obok niej sporo niesamowitości, wytłumaczonych całkiem racjonalnie, ale nie do końca. Jest też intryga, jest i spisek. To nie jest fantasy, którym w pewnym momencie książka może się wydać. Tak naprawdę jednak nie wiemy, czym jest „Brudnopis” i jeżeli mam być szczery, to tylko podwyższa moją ocenę tej książki. Ona delikatnie wymyka się schematom, z których Łukjanienko czerpie garściami, bo czerpie umiejętnie, niczym Mistrz : )


„Brudnopis” jest dość nową powieścią Łukjanienki i to się czuje. Przynajmniej ja widzę delikatną różnicę w warsztacie na korzyść, w stosunku do starszych tytułów. Jak siadłem do lektury, to nie potrafiłem się oderwać. W pracy trudno było czytać wersję papierową, to podczytywałem pdf’a na telefonie : )

Szczerze polecam, choć zdaję sobie sprawę, że nie wszyscy zachwycą się nią jak ja. Wydaje mi się, że klimat książki jest jednak bardziej hermetyczny od tego z „Nocnego patrolu”. Niemniej, czytajcie.

środa, 18 stycznia 2012

"Nocny patrol" - Siergiej Łukjanienko

Świat jest prosty. Przynajmniej na pierwszy rzut oka. Wyobraź sobie, że masz moc. Jesteś Inny. Co z tym zrobisz? A co na to twoja moralność? Własne korzyści, a może korzyści innych? Chcesz o to walczyć? Bronić tego? Wiesz już? Jeżeli tak, to witaj w Patrolu - złap swój cień i chodź w Zmrok.
Wybrałeś Światło? Fajnie, ale przez Ciemność iść jest łatwiej, bo to nie ty się potykasz tylko wszyscy na około. I zawsze masz wybór, bo myślisz o sobie. Kiedy zaczniesz brać dla siebie, kiedy zaczniesz najpierw myśleć o sobie, wtedy wkraczasz w Ciemność. Dlatego serce miej czyste, ręce gorące, a głowę chłodną. Wyboru już nie masz, dokonałeś go dawno temu, gdy wybrałeś Światło.

Pić krew. Wzdrygam się na samą myśl. Nie po to przyrzekał na Światło i stał się Jasnym, by teraz upodabniać się do przestępcy, do wampira. Zresztą, nie po to pracował w Nocnym Patrolu. Kto jednak zrozumie Wielkich magów? Teraz miał polować na Ciemnych łamiących Traktat. Zastanawiał się tylko, czy Traktat nie jest przypadkiem jedyną granicą między Innymi. Bo jednak nie wszystko jest takie proste. W końcu po obu stronach są istoty czujące, myślące, posiadające swój charakter, dążenia i cele. Posiadające moc. I ograniczenia – tak własne, jak i narzucone.

W tym właśnie momencie poznajemy Antona – jasnego maga średniego poziomu, który został wyciągnięty zza biurka i rzucony do Nocnego Patrolu na pierwszą linię lokalnego frontu walki o równowagę w niesamowitej scenerii Moskwy, .

„Nocny Patrol” zauroczył mnie od pierwszych stron. Łukjanienko ma niesamowity dar narracji. Po lekkim nawet dotknięciu wzrokiem zapisanych na kartkach książki słów byłem przenoszony do Moskwy z lat dziewięćdziesiątych osnutej magią i Zmrokiem, do którego dostęp mają jedynie Inni. Magia to jednak nie tylko zaklęcia rodem z fantasy. To też klątwy, które może przez przypadek rzucić nawet zwykły człowiek. To wiedźmy mruczące nad kieliszkiem wódki, to wampiry i wilkołaki czające się w mroku nocy, to zmiennokształtni magowie gotowi w sekundę przemienić się w bestię, by oderwać ci głowę, to magowie o różnych poziomach, od najniższych po tych poza kategoriami. To sprawdzanie linii prawdopodobieństwa, ciągłe intrygi i ciągła walka. A wszystko to na granicy wyznaczonej przez Traktat.
I nie, to nie jest piękne, to jest prawdziwe.
Snute przez Łukjanienkę opowieści to najlepsze urban fantasy, jakie dane było mi czytać – wciągają w mroczny i naturalistyczny świat życia Innych stojących po obu stronach barykady, dysponujących mocą, a jednak często starających się żyć normalnie. Szczególnie główny bohater i zarazem narrator – Anton – stara się pogodzić swoją inność i swoją codzienność. Niestety, nie jest łatwo.
Tu nie ma płytkich postaci, płaskich opisów, jednopoziomowych historii. Wiele postaci i rzeczy jest niejednoznacznych, wiele wyborów jest szarych, wiele sytuacji budzi wątpliwości. Bo tak naprawdę o tym jest ta książka – o ciągłym wyborze i ciągłych poszukiwaniach. A im więcej wiemy, tym tych wątpliwości mamy więcej.

Naprawdę szczerze Wam tą książkę polecam, jak i cały cykl, którego Nocny Patrol jest jedynie początkiem. Do reszty tomów będę Was jednak zachęcał przy innych okazjach, które na pewno się przydarzą, bo im dalej, tym lepiej : )

ps. mam wszystkie części - to było miejscami upiornie drogie, ale było warto xD

środa, 11 stycznia 2012

"Obsydianowe serce" - Ju Honisch

Wiecie, co Wam powiem? Ta książka diabelnie dobrze wygląda na półce. I na tym kończą się jej zalety.
No, ale po kolei.

Sam jestem sobie winny. Kusiła mnie ta okładka. Oj, kusiła. Jak tylko wyszedł pierwszy tom, to czaiłem się dookoła niego w księgarni. Fajna modelka w steampunkowym wdzianku, świetny projekt okładki z toną steampunkowych bajerów - zapowiadał się rzadka i jakże wyśmienita uczta. Dodatkowo na okładce trafiły się takie słowa jak „gotycka”, „czarny humor” i „szczypta steampunku”.
Czego chcieć więcej?
Zignorowałem więc fakt, że gdy pierwszy tom trafiał w moje ręce to usłyszałem jakoby książka była polecana jako „podobna do Bezdusznej”. Już wtedy powinny zapalić się ostrzegawcze lampki, bo choć Bezduszną lubię, to żadne z niej arcydzieło, a "Obsydianowe serce" może być podobne akurat w miejscach, które do gustu mi nie przypadły. To był pierwszy błąd. Drugim było zbagatelizowanie strasznie wyświechtanych i niepokojących haseł na tyle okładki, takich jak: "łączy to, co najlepsze w romansie historycznym i fantastyce"
Wpakowałem jednak książkę do torby wybierając się w długą drogę powrotną do domku.
Byłem ostrzeżony i pretensje mogę mieć jedynie do siebie.

Fabuła zapowiadała się całkiem apetycznie: koniec dziewiętnastego wieku, ekskluzywny hotel, intryga, pradawny manuskrypt o ogromnej mocy i walka o to, by go posiąść. Do tego, zdawało się, całkiem interesujące postacie jak młoda panna z tajemnicą, banda oryginalnych wojaków, mroczny przystojniak niebędący człowiekiem itp. No i styl pozwalający połykać stronę za stroną.
Udławiłem się niestety fabułą, postaciami, a styl ledwo dawał radę, jako woda do popicia tej papki.

Fabuła okazała się straszliwie sztampowa i przewidywalna – jednym słowem ziewałem i zgadywałem z 95% skutecznością, co wydarzy się na następnych stronach. Postacie były wyraziste niczym naturalnych rozmiarów wycinanki z kolorowego kartonu - większość z nich zachowywała się naiwnie albo kiczowato i do tego była przewidywalna jak fabuła. W pewnym momencie heroiczna głupota w ich wydaniu sięgała niebios i naprawdę zastanawiałem się czy to przypadkiem nie parodia literatury przygodowej. A gdy bohaterowie zaczynali wygłaszać swoje kwestię, to nie musieli ich kończyć bym wiedział, co chcieli powiedzieć. Do tego ich motywacja była skomplikowana jak budowa cepa i tłumaczona w porażająco prosty i łopatologiczny sposób.
Choć główna bohaterka z całej tej hałastry wydawała się najmądrzejsza to autorka nie splamił jej choćby krztyną oryginalności. Może doszła do wniosku, że nie pasowałaby wtedy do intrygi? Bo ta wraz ze swoimi uczestnikami wzbudziła we mnie jedynie politowanie. Prosiłoby się też o tchnięcie, choć odrobiny życia w miejsce akcji, bo miałem nieodparte wrażenie, że bohaterowie są w hotelu sami i musieliby chyb go rozwalić całkowicie, by autorka czuł za zasadne wprowadzić ich w interakcję z szerszym otoczeniem.
Styl nie ratował niestety całości - poprawny, ale dla mnie szary i bez życia.
I ostatni zarzut – to ma ponad 800 stron! Grafomania czystej próby.
Plus taki, że szybko się czyta i tylko to utrzymało mnie przy tej książce – przy obu jej tomach (sic!).
Bym zapomniał: steampunku starczyło tam jedynie na okładkę.

Przyznam jednak, że jeżeli spojrzeć na to, jako na romans, to może wszystkie moje zarzuty okażą się bezzasadne. Nie dam głowy, choć wątpię. Nie czytałem wiele romansów, ale te, które czytałem wydawały mi się jednak o wiele sensowniejsze. Rozterki i uczucia bohaterów godne gimnazjum i początku szkoły średniej były rozciągane na kilka nawet stron i ledwo powstrzymywałem się od szybkiego przewracania kartek.

Zostawiam ocenę tej książki Wam, drogie czytelniczki, bo jest ona kierowana do Was. Każdemu facetowi czytanie jej odradzam z ręką na sercu, ale polecam pooglądanie okładki, bo fajna jest i już.

wtorek, 3 stycznia 2012

Wilcze zmagania z klasyką

Jakiś czas temu Aria opowiedziała mi o pomyśle, na który wpadła razem z Abi, by zmotywować się do czytania klasyki. Jest on dość prosty, a zarazem bardzo skuteczny.
Tworzymy listę klasyki, z którą od wieków chcieliśmy zapoznać się, ale jak większości społeczeństwu nie bardzo nam to wychodziło. By dodatkowo zmotywować się nie robimy tego sami, ale z drugą osobą, która jak i my ma ochotę ugryźć wreszcie trochę klasycznego tortu.
A potem tworzymy bloga i wrzucamy na niego nasze listy z obietnicą, że to przeczytamy i podzielimy się wrażeniami z lektury : )

Przyklasnąłem pomysłowi, ale początkowo przez myśl mi nie przeszło, że mógłbym w tym uczestniczyć. Ja? Gdzeeee tam : )
Strasznie nieklasyczne ze mnie zwierzę, a jak coś z klasyki czytałem, to nawet nie wiedziałem, że to klasyka. Zaglądnąłem jednak do podesłanych mi przez Arię list i stwierdziłem, że jest tam trochę książek, które z chęcią przeczytam. Oczywiście było to bardzo niezobowiązujące "z chęcią".
A potem dostałem zaproszenie do współtworzenia bloga i oto macie pierwsze rezultaty : )

Zapraszam do czytania i motywowania

niedziela, 1 stycznia 2012

"Obcy Brzeg" - C.S. Friedman

Ludzkość poleciała w gwiazdy, a potem zakrzyknęła ze grozy. Zatrzasnęła „drzwi” zostawiając samym sobie pierwszych kolonistów. Lecz kolonie nie upadły. Zmienione DNA dało początek nowym, różnym światom, których Ziemia tak się obawiała wyrywając skrupulatnie ze swojego genotypu wszystkie „niepokorne” geny. Szczególnie gueranie budzili największą niechęć, bo ich świat tak podobny był zarazem całkowicie obcy - był domem wszystkich stanów duszy, a prawdziwi ludzie uznawali przecież tylko jeden, ten „normalny”, pielęgnowany od dawna. Niechęć działa jednak w obie strony. Teraz panuje pokój, Ziemia znowu zwróciła swoja twarz w kierunku kolonii, ale jest to twarz pełna niechęci i skrywanej ambicji – to nie Ziemia kontroluje najnowsze i jedyne medium podróży międzygwiezdnych. To wywodząca się z kolonii Gildia twardą ręką trzyma jedyną drogę „w gwiazdy”.

Jamisia budzi się spanikowana w korporacyjnym habitacie krążącym dookoła Ziemi. Z garścią ulubionych rzeczy i zakodowaną wiadomością od swojego nauczyciela zostaje wsadzona do kapsuły ratowniczej i posłana w kierunku liniowca pasażerskiego opuszczającego Układ Słoneczny. Ktokolwiek ją ściga, chce jej głowy, a dokładnie tego, co się w niej znajduje. Jedyną drogą ucieczki są gwiazdy.

Tylko piloci Gildii potrafią przeprowadzać bezpiecznie statki przez otchłań ‘ainniq’. Wszyscy marzą, by odebrać im ten sekret. Jednakże kara za to jest dla rozsianych w kosmosie społeczeństw niewyobrażalnie wielka – odcięcie od „ainniq”, a tym samym od reszty kosmosu. Ziemia już dawno straciła kontrolę nad rozsianymi po wszechświecie koloniami; w dużej mierze na własne życzenie. Pod nieobecność Ziemi galaktyka rozkwitła mnogością wariantów ludzkiego DNA.
Teraz jednak ktoś próbuje z Gildią walczyć.

Podróż Jamisi oraz wydarzenia, jakie wokół niej się rozgrywają ukazują nam piękno i złożoność wykreowanego przez autorkę świata przyszłości. Poznajemy dzieci Ziemi, które wyewoluowały z porzuconych kolonii, a w szczególności mieszkańców Guery i ich niesamowicie szczegółowo opisany system społecznych zachowań, który sam w sobie jest materiałem na książkę.

Świat przedstawiony przez wzgląd na Gildię i jej pilotów może początkowo przypominać Diunę, ale to powierzchowne podobieństwa. „Obcy Brzeg” to genialna mieszanka hard SF i cyberpunku, połączenie przygodowej historii ze sprawnie prowadzonym wątkiem kryminalnym i intrygami. Jak dodamy do tego wyrazistych i dobrze skonstruowanych bohaterów, to dostajemy jedną z lepszych „lżejszych” książek SF, jakie zostały wydane na naszym rynku.